Chinom grozi twarde lądowanie – uważają analitycy. To przełożyłoby się na kondycję wielu innych krajów. Same obawy o koniunkturę w Państwie Środka wywołują turbulencje na rynkach finansowych
Niech nikogo nie zwiedzie blisko 7,5-procentowy wzrost PKB, który na początku marca chiński parlament zatwierdził jako cel na ten rok. Nawet jeśli się uda go osiągnąć – a słowo „blisko” sugeruje, że nawet władze mają co do tego wątpliwości – trudno przysłonić fakt, że chińska gospodarka znajduje się w coraz słabszej kondycji.
Nie ma praktycznie tygodnia, by z Pekinu nie płynęły jakieś niepokojące dane. W poniedziałek bank HSBC podał, że wskaźnik PMI dla małych i średnich przedsiębiorstw spadł w marcu do 48,1 pkt (jeśli jest poniżej 50 pkt, sygnalizuje to recesję). Z kolei według opublikowanej w zeszłym tygodniu beżowej księgi, analizy kondycji chińskiej gospodarki, odsetek sprzedawców, którzy spodziewają się osiągnięcia zysków w bieżącym kwartale, spadł do 54 proc. – z 64 proc. trzy miesiące wcześniej i 73 proc. rok temu.
Pogorszenie koniunktury w Państwie Środka nie jest problemem wyłącznie Chin. Wielkość tamtejszej gospodarki powoduje, że spowolnienie, a tym bardziej krach – bo i to niektórzy przewidują – odbije się na całym świecie. Nie przypadkiem znany finansista George Soros oświadczył na początku roku, że nie obawia się ani o USA, ani o strefę euro, bo największym zagrożeniem dla światowej gospodarki są dziś Chiny. Takie obawy znajdują odbicie w tym, co obecnie dzieje się na rynkach finansowych. Indeksy giełd w Szanghaju i Hongkongu w ostatnich trzech miesiącach notują 5–6-procentowe spadki. Co jednak ważniejsze, przekłada się to na sytuację na wszystkich rynkach wschodzących.
Inwestycje bez sensu
Co zatem złego dzieje się w chińskiej gospodarce? Najpoważniejszym problemem nie jest ani sztuczne zaniżanie kursu juana (chińska waluta przez ostatnie lata powoli, ale stale się umacniała, przez ostatnie dwa miesiące straciła do dolara 2,5 proc.; spadek jest porównywalny z deprecjacją rosyjskiego rubla), ani nierównomierny poziom rozwoju kraju, ani też powiększająca się przepaść między bogatymi a biednymi. Nie jest to nawet grożący kryzys kredytowy, czyli kwestia, która może się najmocniej odbić na reszcie świata. Jest ona bowiem jedynie konsekwencją problemu pierwotnego, którym jest to, że wyczerpał się dotychczasowy model rozwoju kraju, a próby jego zmiany podejmowane były z pominięciem zasad ekonomii. A czasem nawet zdrowego rozsądku.
Od początku chińskiego otwarcia na świat motorem wzrostu gospodarczego była tania produkcja na eksport. Przez trzy dekady to działało, bo chiński PKB rósł przez ten czas w tempie przekraczającym zwykle 10 proc. Ale wraz z bogaceniem się kraju Chiny zaczęły tracić swoją główną przewagę konkurencyjną, jaką była tania siła robocza.
Ponadto skoro Chiny produkują więcej, niż konsumują, to ktoś tę nadwyżkę musi kupować (a biorąc pod uwagę, że chodzi o drugą co do wielkości gospodarkę świata, to zewnętrzne zapotrzebowanie musi być ogromne), ale po wybuchu kryzysu w 2008 r. popyt na chińskie towary mocno spadł. Władze, chcąc utrzymać wysoki poziom wzrostu, odpowiedziały na to potężnym pakietem stymulacyjnym dla gospodarki (4 bln juanów, czyli niemal 600 mld dol.). Zaowocował on ogromnym wzrostem inwestycji, których wielkość zbliżała się do poziomu 50 proc. PKB. Tyle że aby inwestycja miała sens, musi być opłacalna: ktoś musi kupować towary produkowane przez nowo powstałą fabrykę albo korzystać z nowego lotniska. Tymczasem spora część tych inwestycji pozbawiona była ekonomicznego sensu – szczególnie dotyczy to infrastruktury. Pojawiła się nadprodukcja lotnisk, portów czy linii kolejowych. Problem dotyczył właściwie całego sektora budowlanego.
Banki udzielały kredytów, zwłaszcza wielkim państwowym firmom, bez należytego zabezpieczenia, opierając się na przekonaniu, że i tak państwo w ostatecznym rozrachunku jest ich gwarantem. Władze z kolei zbyt długo wychodziły z założenia, że póki inwestycje przyczyniają się do wzrostu PKB, to czy przynoszą one zwrot, jest sprawą drugorzędną. Skoro celem był wysoki poziom nakładów, banki, w sytuacji gdy część kredytów nie została zwracana, zamiast ograniczać pożyczki, udzielały ich coraz więcej, co doprowadziło do powstania ogromnej ilości złych długów.
Ile one wynoszą, nikt właściwie nie wie. Według chińskiej komisji nadzoru bankowego na koniec zeszłego roku wartość należności zagrożonych sięgała 592 mld juanów (95 mld dol.). To 1 proc. wartości wszystkich udzielonych pożyczek. Ten niewielki odsetek jest jednak złudny, bo chińskie banki mają tendencję do rolowania należności lub ich sprzedawania zamiast uznawania, że są one niespłacalne i zapisania ich po stronie strat. Problemem są zwłaszcza długi władz lokalnych. Jak wykazał przeprowadzony w 2010 r. audyt, wynosiły one wówczas równowartość 1,7 bln dol. I rosną w błyskawicznym tempie. We wrześniu Liu Yuhui, analityk z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, szacował, że na koniec 2012 r. wzrosły one do 3,3 bln dol., w grudniu zaś jedna z chińskich gazet gospodarczych podała, że tylko od połowy 2012 r. lokalne władze wydały na stymulowanie gospodarek następne 3,3 bln dol., czyli pięć razy więcej niż rząd centralny w reakcji na globalny kryzys w latach 2008–2009. Jeśli te liczby są prawdziwe, samo tylko zadłużenie władz lokalnych przekracza obecnie 60 proc. chińskiego PKB.
Wysokie zadłużenie
Do tego dochodzi szara strefa finansowa. Przez to, że państwowe banki wolą udzielać kredytów wielkim państwowym firmom, małe przedsiębiorstwa, które powinny być podstawą zdrowej gospodarki, nie mają szans na pożyczanie pieniędzy w normalny sposób, zatem zwracają się do parabanków. Według szacunków chińskiego banku centralnego poza sektorem bankowym – czyli zwykle na bardzo wysoki procent – pożycza pieniądze 89 proc. gospodarstw domowych i 57 proc. firm. Wartość całej szarej strefy finansowej ocenia się na 6–8 bln dol., co stanowi 68–90 proc. PKB.
Patrząc tylko na poziom zadłużenia władz centralnych, nie ma się czego obawiać – jak podaje Międzynarodowy Fundusz Walutowy, chiński dług publiczny w 2013 r. wynosił niespełna 23 proc. PKB i spada. Ale jeśli do tego dołożyć zobowiązania władz lokalnych i zadłużenie prywatne, w tym w szarej strefie, to zgodnie z wyliczeniami niektórych analityków całość chińskich długów przekracza 200 proc. PKB. Wystarczająco dużo, by wywołać wstrząs na skalę globalną.
Takiego scenariusza obawia się np. Ruchir Sharma, szef działu analiz rynków wschodzących w banku inwestycyjnym Morgan Stanley. Jego zdaniem w przypadku chińskiej gospodarki najgorsza nie jest sama wysokość zadłużenia, ale tempo, w jakim ten dług przyrasta – w ciągu pięciu ostatnich lat zadłużenie wzrosło o 71 pkt proc., do poziomu 230 proc. PKB. Sharma przypomina, że każdy spośród ponad 30 poważnych kryzysów finansowych w ostatnich 50 latach zaczynał się właśnie od dużego wzrostu relacji długu do PKB. W wielu wypadkach kryzysy zaczynały się, gdy poziom zadłużenia był znacznie niższy niż obecnie w Chinach.
Według ekonomistów banku Societe Generale twarde lądowanie chińskiej gospodarki polegałoby na wyhamowaniu wzrostu gospodarczego Chin do mniej niż 4 proc. Poziom 5 proc. analitycy SG uznają zaś za niezbędny do utrzymania spokoju na tamtejszym rynku pracy.
Ponieważ od wielu lat mówi się, że rozwój chińskiej gospodarki ciągnie także resztę świata, to twarde lądowanie nie pozostałoby bez wpływu niemal na wszystkie państwa. Wzrost globalnego PKB skurczyłby się o 1,5 pkt proc. Najbardziej dotknięta zostałaby Azja – wzrost PKB Tajwanu spadłby o 4,5 pkt proc., w Malezji i Korei Południowej spadek wyniósłby 2,5 pkt proc. Pod względem wpływu spowolnienia w Chinach na gospodarki zachodnie analitycy francuskiego banku są optymistami. Uważają, że w strefie euro wzrost spowolniłby o 0,2 pkt proc., a w USA o 0,1 pkt. Te szacunki mogą się wydawać zaskakujące, biorąc pod uwagę, że zarówno dla gospodarki europejskiej, jak i amerykańskiej Chiny są partnerem handlowym numer dwa. Tylko w 2013 r. Unia wyeksportowała. do Państwa Środka towary i usługi o łącznej wartości 148,1 mld euro.
Kto odczułby problemy? Na przykład europejscy producenci samochodów. Wraz z brakiem dostępu do kredytu skończy się chiński szał zakupów. Ponieważ mieszkania w chińskich miastach kupuje się na przedmieściach, prawie zawsze pociąga to za sobą kupno samochodu. W efekcie tylko na chińskim rynku branża motoryzacyjna może dzisiaj liczyć na dwucyfrowe wzrosty sprzedaży. Mniejszy popyt na samochody oznaczałby problemy także dla Polski, będącej środkowoeuropejskim centrum produkcji części samochodowych.
Problemy mogą dotykać nas także z innej strony. Ponieważ rozwój Chin oznaczał niepohamowany apetyt na surowce, nagły spadek popytu ze strony Państwa Środka zaważy na ich cenach. Zdaniem specjalistów od rynku surowcowego z Societe Generale w wyniku twardego lądowania chińskiej gospodarki ceny metali mogłyby spaść nawet o połowę. To już widać na rynku miedzi. Cena tony tego metalu pierwszy raz od 2010 r. spadła poniżej 6,5 tys. dol. A akcje KGHM, jednego z czołowych producentów tego metalu, kilka dni temu kosztowały poniżej 100 zł. Były najtańsze od niemal dwóch lat.
Hamowanie gospodarki Chin wywoła spadek cen metali