Unia Europejska gorąco popierała wieloletnie starania Rosji o przyjęcie do Światowej Organizacji Handlu (WTO), licząc na to, że członkostwo w tym klubie ucywilizuje poczynania tego kraju na międzynarodowej arenie. Że nie będą się już powtarzać historie takie jak z Gruzją, którą Rosja ukarała zakazem wjazdu znanej wody Borjomi oraz gruzińskich win w ramach retorsji za wydalenie z tego kraju szpiegów rosyjskich.
Czy takie, jak regularne wprowadzanie embarga na żywność polską, jako kary za nasze zaangażowanie w pomarańczową rewolucję na Ukrainie. Przyjęcie do WTO oznaczało przecież dla Rosji znaczne ułatwienia w międzynarodowym handlu, w zamian jednak narzucało też pewne normy. Tak się w każdym razie wydawało.
Ci, którzy takie nadzieje żywili, dzisiaj już nie mają złudzeń. Można nawet powiedzieć, że zyskali pewność, iż Rosja – która w końcu została przyjęta do WTO – rozpęta każdy rodzaj wojny handlowej, gdy tylko uzna, iż naruszone zostały jej polityczne interesy. Zaprzestanie importu żywności z Ukrainy, gdy wydawało się, że Kijów może podpisać umowę stowarzyszeniową z UE, było tylko sygnałem ostrzegawczym. Świat z zapartym tchem obserwuje dziś, co się stanie z Krymem, a Unia liczy straty wynikające z zakazu eksportu już nie tylko polskiej, ale całej unijnej żywności do Rosji.
Najbardziej poszkodowana staje się Polska, to nasz eksport do Rosji, tak dynamicznie się w ostatnich latach rozwijający, został uderzony najbardziej. Bo Rosja wprowadziła embargo najpierw na wieprzowinę, pod pretekstem obawy przed afrykańskim pomorem świń, którego trzy przypadki stwierdzono na Litwie i w Polsce. U dzików, które – wszystko na to wskazuje – przywędrowały do nas z Białorusi, gdy tam zaczęto do nich strzelać. Jak bardzo ten pretekst jest nieprawdziwy, niech świadczy fakt, że w samej Rosji w ostatnich latach oficjalnie stwierdzono aż 600 przypadków afrykańskiego pomoru świń.
To jedyny jak na razie pożytek, jaki płynie z członkostwa Rosji w WTO – że musi o takich przypadkach zawiadamiać. Białoruś nie musi. W Polsce do tej pory choroba nie występowała. Obawy Rosji, która sama sobie z chorobą świń nie radzi, wobec unijnego mięsa wydają się więc niepoważne. To po prostu kara, jaką Rosja wymierza Wspólnocie za sympatyzowanie z Ukrainą.
Światowa Organizacja Handlu wydaje się bezsilna. A już na pewno nieruchawa. Gdyby nawet Unia wniosła skargę na Rosję, jej rozpatrywanie trwałoby długo. Najmarniej rok, a może i dwa. Więc gdyby nawet w końcu WTO uznała rosyjskie embargo za nieuzasadnione i zażądała jego zdjęcia, straty Polski i innych krajów, np. Danii czy Niemiec, i tak będą niepowetowane. WTO przecież nie nakłada kar. Skoro tak, trudno mieć nadzieję, że tę broń Rosja odłoży w końcu do lamusa, zwłaszcza że i retorsji się bać nie musi. Unia nie zrewanżuje się jej, nie kupując np. jej ropy i gazu. Więc Rosja może się czuć bezkarna.
O marną skuteczność egzekwowania swoich własnych zasad przez WTO trudno mieć pretensję do samej organizacji. Jest przecież słaba słabością swoich członków, tak jak i ONZ. Lub, nie przymierzając, sama... Unia Europejska. We Wspólnocie też toczą się wojny handlowe, które gwałcą zasady, na jakich została zbudowana. Właśnie przeciwko naszej żywności zbroją się Czesi, pracując nad prawem, które będzie nakazywać znakowanie, czy dany produkt jest rodzimy, czy obcy. Jeśli wkład rodzimych surowców będzie mniejszy niż 70 proc., żywność uznana zostanie za gorszej jakości, obcą. Handel i dystrybutorzy mają otrzymać wytyczne, nakazujące im popieranie własnego. Będą też kampanie mające wywołać niechęć do zagranicznych produktów u konsumentów.
Polska żywność sprzedaje się w Czechach i na Słowacji z wielkim powodzeniem. Nasi producenci zdobyli w tych krajach już około 18 proc. żywnościowego rynku. Wtedy, gdy nogami i własnymi portfelami głosowali konsumenci. Nowe przepisy mają ich teraz skłonić do zmiany upodobań.
Skąd ta zmiana? Otóż największy czeski oligarcha Babisz w ostatnich latach ogromne pieniądze zainwestował w produkcję właśnie żywności. Trudno mu ją jednak sprzedać, ponieważ Polska w oczach czeskich konsumentów ciągle pozostaje konkurencyjna. Ponieważ jednak Babisz został jednocześnie wicepremierem, próbuje to zmienić, majstrując przy przepisach.

Pocieszające jest jedynie to, że w Polsce jednak byłoby to dzisiaj chyba nie do pomyślenia.