Są podobno gdzieś daleko. Na Kajmanach albo na Nauru. Ewentualnie w Liechtensteinie albo na Cyprze. A co, jeśli raj podatkowy jest całkiem blisko? A konkretnie u nas, nad Wisłą? W kraju niskich podatków i totalnego przyzwolenia społecznego na oszukiwanie fiskusa.
Zakładam, że ten tekst może się wielu czytelnikom nie spodobać. Zacznę więc od pewnego doprecyzowania. Wśród tych, którzy uznają go za jednostronny i przesadzony, chciałbym wyróżnić dwie grupy. Jedną z tych grup rozumiem. To ci ciężko pracujący – zwłaszcza na własny rachunek – Polacy, którzy mają z rodzimą skarbówką całą masę złych doświadczeń. Problemy ze zwrotem VAT-u, długie kontrole, nieczytelne i zmieniające się interpretacje przepisów albo generalna podejrzliwość oraz brak profesjonalizmu po stronie organów fiskalnych polskiego państwa. Nie mam prawa wątpić w prawdziwość tych doświadczeń. Chcę tylko powiedzieć tym osobom, że to, co napotykają, to raczej styl egzekucji podatkowej. Będący w jakimś sensie również wynikiem tego, że Polska jest podatkowym rajem. Ale o tym za chwilę.
Jest jeszcze jedna grupa. To ci wszyscy, którzy z zasady przeciwni są płaceniu podatków. Dowodzą, że sami zarobili swoje pieniądze i nie zamierzają się nimi z nikim dzielić. Bo sami najlepiej wiedzą, na co je wydać. Więc rządowi od nich wara. Zwolenników takiej tezy pełno wśród polskich elit opiniotwórczych i biznesowych. To oni tworzą wrażenie, że żyjemy w kraju, w którym fiskus to jakiś niewiarygodny żarłok. Gotów wydrzeć Polakowi z portfela ostatnie parę groszy. Motywacji tej grupy nie rozumiem. I wierzę, że garść faktów i argumentów przedstawiona w tym tekście skłoni ich do krytycznej refleksji.
Ideologia silniejsza niż rozsądek
Czy Polska jest podatkowym rajem? O tak! Przynajmniej jeżeli zdefiniować go jako miejsce odróżniające się od otoczenia niskim opodatkowaniem. Na poziomie bardzo podstawowym dowieść to zresztą nietrudno. Każdego roku w maju unijna agencja Eurostat publikuje dokument pt. „Podatkowe trendy w Unii Europejskiej”. I tam stoi czarno na białym, że polski fiskus należy do najbardziej liberalnych w całej Europie. W 2011 r. (to ostatni rok, za który mamy pełne dane dotyczące całej Unii) średnie obciążenie wszystkimi podatkami wyniosło u nas 32,4 proc. PKB. Czyli grubo poniżej unijnej średniej, która kształtuje się na poziomie 38,8 proc. Mniej płacą tylko Bułgarzy, Rumuni, republiki bałtyckie (choć bez Estonii) i Słowacy. Więcej (prawie) cała Europa Zachodnia (rekordziści to Duńczycy z 47-proc. PKB), ale również spora część nowej UE z Czechami, Węgrami, a nawet... Cyprem. Co jeszcze ważniejsze, podatki nam od lat... maleją. Bo w porównaniu z 2007 r. polskie obciążenia podatkowe zmniejszyły się o 2,5 proc. A od 1995 r. (wtedy Eurostat zaczął swoje badania) aż o 4,7 proc. PKB. To też spadki należące do największych w całej Europie.
Rzecz jednak nie tylko w ogólnym poziomie obciążeń podatkowych. Polska ma również właściwą dla raju podatkowego strukturę obciążeń fiskalnych. Dla kogo są podatkowe oazy? Przecież nie dla biedaków! Raj podatkowy to oferta typu premium. I korzystają z niej najbardziej ci, których na to stać. I tak też jest u nas. Bo jakoś tak się złożyło, że nasz system fiskalny charakteryzuje się zdecydowaną dominacją podatków pośrednich. A więc głównie VAT i akcyzy. Stanowią one w sumie 43 proc. wszystkich dochodów polskiego fiskusa. W tym samym czasie podatki bezpośrednie (PIT i CIT) to zaledwie 21 proc. Czyli znów odwrotnie niż w większości krajów Unii. Przynajmniej tych bardziej rozwiniętych. Tam podatki pośrednie i bezpośrednie dorzucają się do budżetu niemal dokładnie po równo (unijna średnia to 34 i 33 proc.). Czy ta różnica ma znaczenie? Owszem, ma. I to fundamentalne. – Podatki pośrednie są ze swojej istoty niesprawiedliwe. Kupując dowolny produkt, niby każdy płaci go tyle samo. I biedak, i milioner. Problem w tym, że gdy kwotę podatku odniesiemy do dochodów biedaka, będzie to wysokie obciążenie, a gdy do dochodu milionera, zaledwie kropla w morzu – mówi Hanna Kuzińska, ekonomistka zajmująca się podatkami w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Niestety w Polsce ostatniego ćwierćwiecza zdecydowano się właśnie na przechył w kierunku podatków pośrednich. Powód był bardzo prozaiczny. Tak było po prostu wygodniej. VAT jest czasem zwany podatkiem aksamitnym. To znaczy łatwym do wprowadzenia i podwyższania. Doświadczenie pokazuje, że hałas wokół budowy nowych progów PIT czy stawki CIT zawsze i wszędzie jest ogromny. Tymczasem podwyższanie stawek VAT czy upowszechnianie stawki podstawowej odbywa się w niemal całkowitej ciszy. – Przeciętny obywatel, nie tylko w Polsce, nie ma zielonego pojęcia o tym, że płaci więcej danin pośrednich niż bezpośrednich. Żeby wiedzieć, ile naprawdę płacimy VAT i akcyzy, musielibyśmy zbierać wszystkie paragony i na koniec roku podliczyć wszystkie obciążenia. Dopiero wtedy porównać to z całkowitą sumą zapłaconą z tytułu PIT. Gwarantuję, że takie porównanie niejednego by zaskoczyło – dodaje Hanna Kuzińska.
Co jednak jeszcze ważniejsze, dzisiejsza dominacja VAT nie wzięła się u nas bynajmniej z jego ciągłego cichego podwyższania. Odwrotnie. Raczej z prowadzonych konsekwentnie od początku transformacji obniżek podatków pośrednich. Przypomnijmy, że PIT miał do 1997 r. trzy stawki: 21, 33 i 45 proc. Potem były kolejne obniżki. Najpierw do poziomu 20-32-44. A potem 19-30-40. W międzyczasie w dół szedł także CIT. Najbardziej efektownej obniżki dokonał rząd Leszka Millera w 2004 r., ścinając go z 27 do 19 proc.
Stworzyło to naturalną presję na dalsze obniżki PIT. Dlaczego? Bo najlepiej zarabiającym opłacało się teraz przejść z klasycznej umowy o pracę na działalność gospodarczą. I płacić niższy 19-proc. CIT. I jeszcze na dodatek wrzucić w koszty wydatki na kupno samochodu, telefon czy zakup sprzętu biurowego. Dzieła więc dopełnił rząd Jarosława Kaczyńskiego, likwidując stawkę PIT dla najbogatszych. I wprowadził istniejący do dziś system 18-32 (zmiany weszły w życie w 2009 r.). W tym systemie i tak wszyscy płacą pierwszą 18-proc. stawkę. W tym sensie spełnił się sen o podatku liniowym łączący swego czasu lidera SLD Leszka Millera z szefem Unii Wolności Leszkiem Balcerowiczem. Owszem, były pewne próby uczynienia polskiego systemu podatkowego bardziej progresywnym. Najpoważniejszą było przegłosowanie przez parlament (wbrew woli rządu Marka Belki i opozycyjnej PO) czwartej 50-proc. stawki PIT. Samoobrona chciała, żeby objęła ona osoby zarabiające powyżej 144 tys. zł rocznie. Ostatecznie stanęło na bardziej wyśrubowanej granicy 600 tys. Ale i tak nowe prawo nie weszło w życie, bo zablokował je Trybunał Konstytucyjny. A następny parlament już do sprawy nie wrócił. Zamiast tego... zlikwidował wręcz trzecią stawkę. O sile podatkowego konsensusu świadczy postawa rządu PO-PSL w czasie obecnego kryzysu. Gabinet Tuska, prowadząc ekspansywną politykę antykryzysową, musiał znacząco zwiększyć deficyt budżetowy. To wywołało gniewne pomruki ze strony pilnującej zadłużenia Brukseli. – Podwyżek CIT i PIT ani przez moment nie brano jednak pod uwagę. Choć postąpiło tak wiele krajów walczących z kryzysem i można było argumentować, że jest to rozwiązanie tymczasowe wymuszone przez kryzys i nalegania Unii – przypomina Hanna Kuzińska. Przywiązanie do ideologii niskich podatków okazało się silniejsze od rozsądku ekonomicznego.
Nie każdego stać na optymalizację
Kłopot z nadwiślańskim rajem podatkowym jest jednak szerszy niż tylko sama wysokość fiskalnych danin. Polega on również na olbrzymiej ilości zachęt do omijania systemu podatkowego. Wystarczy przyjrzeć się skutkom wspomnianej już obniżki CIT z czasów rządu Leszka Millera. To wówczas stworzony został mechanizm zachęcający do uciekania przez najlepiej zarabiających pracowników na działalność gospodarczą (lub tzw. kontrakty menedżerskie) opodatkowaną 19-proc. stawką. Fiskus dostaje zatem mniej. Niedawno „Tygodnik Solidarność” wyliczył nawet, że gdyby wszystkich płacących dziś w Polsce CIT opodatkować według normalnej dwustopniowej stawki PIT, to do budżetu wpłynęłoby 40 mld zł więcej. Nie to jest jednak nawet najboleśniejsze. Problem polega na tym, że odbywające się w majestacie prawa uciekanie przed obciążeniami przez najlepiej zarabiających niszczy rynek pracy. Bo zniechęca do klasycznego etatu (który zmusza na przykład do odkładania pieniędzy na emeryturę) i prowadzi do dyskryminacji tej formy zatrudnienia. Buduje również przekonanie, że Polska już na zawsze pozostać musi podatkowym rajem. A wszelkie próby przebudowania systemu podatkowego w kierunku bardziej progresywnym są skazane na porażkę. – Bo w ostatecznym rozrachunku najwyższe stawki płacić będą tylko frajerzy z sektora publicznego. A wszyscy zatrudnieni w firmach prywatnych uciekną w samozatrudnienie – powiedział mi kiedyś w przypływie szczerości jeden z polskich polityków deklarujący mocne przywiązanie do idei wolnorynkowej. Co ciekawe, wagę problemu zdaje się dostrzegać minister finansów Mateusz Szczurek. – Mamy gigantyczne różnice w klinie podatkowym, którego doświadczają pracujący, w zależności od tego, jaki tryb rozliczania podatków wybierają. Jeżeli osoby zarabiają tyle samo, robią to samo wobec tej samej firmy, to nie powinno być między nimi tak wielkich różnic, jak obecnie. Różnic, które wynikają tylko z tego, na podstawie jakiej umowy świadczą pracę. Coś tu jest nie tak i trzeba się zastanowić, czy stać nas na takie tępienie umowy o pracę, jak to ma miejsce w ramach obecnego systemu. To są pola, na których warto działać – mówił w niedawnej rozmowie z DGP. Pytanie tylko, czy wystarczy mu siły przebicia i determinacji, by się tym zająć.
Innym problemem, na który zwracają uwagę eksperci, jest nierówność, z jaką państwo traktuje różnego rodzaju podatników. – Jest olbrzymia dysproporcja pomiędzy stosunkiem skarbówki do drobnych lub niepowiązanych z władzą przedsiębiorców. Często podejrzliwym, a nawet wrogim. A olbrzymią pobłażliwością albo bezradnością wobec dużych koncernów uprawiających na potęgę optymalizację podatkową i korzystających dzięki swoim wpływom w świecie polityki lub wysokich urzędników ze specjalnych przywilejów – uważa Witold Modzelewski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, który jako wiceminister finansów w latach 1992–1996 był odpowiedzialny za budowę zrębów polskiego systemu podatkowego. Trochę tak, jak gdyby strażnicy polskiego raju podatkowego musieli gnębić tych pierwszych, żeby uciszyć swoje wyrzuty sumienia spowodowane uległością wobec tych drugich, tworząc powtarzane potem przez usłużne media legendy o „fiskalizmie” naszego państwa.
O kwestiach takich jak te pisze się trudno. Brak bowiem oficjalnych szacunków pokazujących skalę zjawiska optymalizacji podatkowej w naszym kraju. Te prowadzone przez m.in. Instytut Studiów Podatkowych wskazują, że kwota wyłudzonych zwrotów podatków w 2013 r. wynosiła grubo ponad 20 mld zł. Ponad 3-proc. różnica in minus w udziale podatków w PKB między 2013 a 2007 r. (czyli ponad 50 mld zł) to głównie skutek uchylania się od opodatkowania i sojuszu optymalizacyjnego z systemem politycznym. – Ot, choćby tego, że w 2011 r. CIT zapłaciło w naszym kraju zaledwie 38 proc. spośród tych zarejestrowanych i działających firm i przedsiębiorstw. A co z resztą? Reszta nie wykazała żadnych zysków. Realna wartość dochodów z tego podatku spadła w ciągu ostatnich sześciu lat o 40 proc. mimo braku formalnego obniżenia opodatkowania i wzrostu zysków. Jest to stan w pełni tolerowany przez – jakoby – restrykcyjny aparat skarbowy – mówi Modzelewski.
Podatnicy mogą też oczywiście korzystać z ulg i ze zwolnień. Kolejnego przywileju, który w polskim raju podatkowym był przez ostatnie 25 lat na porządku dziennym. I znów częściej korzystali z niego ci więksi gracze. I tutaj dobrych danych nie ma. Można co najwyżej pokazać, ile kapitału udało nam się ściągnąć do kraju. Ale ile Polska na tym zarobiła – już niekoniecznie. Niedawno w rozmowie z DGP były już wiceminister finansów Maciej Grabowski mówił, że preferencje w PIT i CIT w samych tylko specjalnych strefach ekonomicznych kosztują budżet 2 mld zł rocznie. A jakie są tego efekty? – Takich powiązanych wyliczeń nie ma – przyznawał Grabowski. I dodawał, że jeśli pokazać lokalizację stref i porównać mapy bezrobocia – obecną i sprzed 15 lat – to byłyby bardzo podobne. Więc cel powołania stref nie został zrealizowany. Do tego firmy tu inwestujące z powodu ulg stanowią silną konkurencję dla tych poza strefami. Znów więc jedni wygrzewają się na plaży podatkowego raju, inni obserwują to wszystko zza ogrodzenia i pieklą się ze złości. To zjawisko mocno demoralizujące.
Bajka o chciwym fiskusie
Wiele z tych trudności dałoby się pokonać, gdyby nie jeden feler. Polakom zdaje się nie przeszkadzać, że ich kraj jest podatkowym rajem. Widać to na różnych poziomach. Nasi najbogatsi obywatele z reguły rozliczają się za granicą. I tak na przykład Jan Kulczyk mieszka w Szwajcarii i tam płaci podatki od dochodów osobistych. Owszem, w Polsce siedziby ma część jego spółek: Kulczyk Holding, Polenergia oraz Kulczyk Silverstein Properties. Ale już nie Kulczyk Oil Ventures oraz „prywatny dom inwestycyjny” najbogatszego Polaka Kulczyk Investments. Podobną grę (trochę tu, trochę tam) prowadzi wielu innych najbogatszych. Mówią o tym niechętnie. Gdy kiedyś Michał Matys z „Gazety Wyborczej” zapytał Kulczyka o to, dlaczego wiele jego firm płaci podatki za granicą, usłyszał w odpowiedzi: – Staliśmy się firmą globalną. Musimy tacy być, jeżeli chcemy odgrywać istotną rolę w gospodarce. Kto o tym zapomina, zostaje w tyle. Okres gospodarek narodowych to już jest historia. Oczywiście byłoby dobrze, gdyby lokalne firmy miały swoje centrale nad Wisłą. Ale trzeba stworzyć im odpowiednie warunki – mówił Kulczyk. I dodawał: – Teraz jest kryzys i szansa, by do Polski przyciągnąć kapitał. Trzeba tylko zastanowić się, co można im zaproponować – na pewno niższe podatki i prostsze, bardziej przejrzyste prawo. Bo każdy z nas, biznesmenów, szuka najlepszych miejsc do prowadzenia interesów – mówił najbogatszy Polak. Nie ma co nawet marzyć o takiej sytuacji, jak ta sprzed kilku lat, gdy kilku czołowych multimilionerów z USA (Warren Buffett i Bill Gates), Francji i Włoch wystąpiło z apelem do swoich rządów, by w obliczu kryzysu obłożono ich... wyższymi podatkami. Dla dobra społeczności, w których żyją i z których wyrośli.
Nie inaczej jest w szeregach klasy średniej. I tutaj dominuje narracja o złym, chciwym fiskusie i biednym, okradanym podatniku. Powtarzają ją chętnie opiniotwórcze media. O tym, że płacenie podatków jest obywatelskim obowiązkiem, prawie się nie rozmawia. To różni nas zasadniczo choćby od Niemców, którzy od kilku lat przeżywają coś na kształt wielkiego obywatelskiego wzmożenia moralnego w kwestii podatków. Zaczęło się od tego, że gdy w 2009 r. niemieckiemu państwu zajrzał w oczy kryzys, rząd Angeli Merkel zachował się bardzo przytomnie. I zdecydował, że zamiast ciąć na ślepo wydatki, lepiej zacząć od strony przychodów. Czyli wzmocnienia ściągalności tego, co się niemieckiemu fiskusowi należy. A więc właśnie podatków. Odpowiednie niemieckie służby przycisnęły więc banki w Szwajcarii czy Liechtensteinie, by te podzieliły się z nimi informacjami na temat obywateli Republiki Federalnej posiadających konta w alpejskich rajach podatkowych. A potem porównały sobie tę listę z faktycznie zapłaconymi podatkami. Aby jeszcze bardziej wzmocnić efektywność tej akcji, ogłoszono amnestię podatkową. Oznaczała ona, że każdemu, kto się przyzna do oszustw i nadpłaci zaległości, wina zostanie darowana. Nic więc dziwnego, że liczba samooskarżeń ruszyła ostro w górę. W 2012 r. było ich 8 tys. Rok później już trzy razy tyle. A teraz niemal co tydzień do mediów przeciekają znane nazwiska podatkowych grzeszników (od czołowej feministki Alice Schwarzer po byłego redaktora naczelnego lewicowego tygodnika „Die Zeit” Theo Sommera). Całe zamieszanie na dobrych parę lat powinno sprawić, że Niemiec dwa razy pomyśli, zanim spróbuje zagrać na nosie fiskusowi. Od tego Polska wydaje się jednak bardzo, bardzo daleka.
W takich warunkach trudno oczekiwać, byśmy o podatkach zaczęli rozmawiać trzeźwo i rzeczowo. A szkoda. Bo mogłoby się okazać, że wiele polskich mitów po prostu nie trzyma się kupy. Ot, już choćby ten, że dobry fiskus to martwy fiskus. A podatki im niższe, tym lepsze dla gospodarki. Tej ostatniej zależności nikt zresztą nigdy nie udowodnił. Owszem, można wskazać kraje charakteryzujące się niskim poziomem podatków, które rozwijały się bardzo dynamicznie (USA w latach 80. i 90. czy Japonia w okresie powojennym). Ale równie łatwo dać przykłady pokazujące fenomen dokładnie odwrotny, a więc wysokie podatki i wysoki wzrost PKB (jak choćby Szwecja na przełomie lat 90. i 2000 r.). Takim przykładem jest nawet Polska, która najszybciej rozwijała się w latach 1995–1997, a więc w czasie, gdy poziom opodatkowania był najwyższy w całym 25-leciu. Sam CIT sięgał wtedy 40 proc. Nie ma również dobrych dowodów na kolportowany czasem mit, że niższe podatki zachęcają do pracy, a wyższe do niej zniechęcają. Przeczą temu ważne prace empiryczne Nady Eissy z Uniwersytetu Berkeley oraz Roberta Moffitta i Marka Wilhelma (Uniwersytet Purdue w Indianapolis).
Pewne pozostaje jednak to, że podatki stanowią główne (85–90-proc.) źródło utrzymania państwa. Jeśli więc oczekujemy, by dobrze nam ono służyło i pomagało w realizacji naszych potrzeb (od bezpieczeństwa, poprzez edukację, po inwestycje infrastrukturalne i wspieranie przedsiębiorczości), musimy zaakceptować podatki jako logiczną drogę do tego celu. Z kolei kontestowanie wszelkich obciążeń skończy się najpewniej zwiększaniem zadłużenia publicznego. Za które i tak zapłacimy. My albo przyszłe pokolenia. Zamiast więc utyskiwać na pazerność fiskusa (która jest w polskich warunkach tylko urojeniem), rozmawiajmy raczej o tym, jak sprawić, by nasze podatki były lepsze. To znaczy jakie? A choćby takie, jak opisał je ojciec nowoczesnej ekonomii Adam Smith. Po pierwsze, dopasowane do możliwości każdego podatnika. Po drugie, pewne, jasne i zrozumiałe. Po trzecie, pobierane bez niepotrzebnego marnotrawstwa. Po czwarte wreszcie, (ten punkt dodał już współczesny ekonomista i noblista Joseph Stiglitz) przejrzyste. A więc takie, by każdy wiedział, kto z nich korzysta, a kto za nie płaci. Jak widać nawet u Smitha, nie ma mowy o tym, że podatki muszą być niskie, a kraje powinny się ścigać o to, który z nich będzie lepszym podatkowym rajem. Czas wreszcie zrozumieć tę naukę.
Przeciętny obywatel nie ma zielonego pojęcia o tym, że płaci więcej danin pośrednich niż bezpośrednich. Żeby wiedzieć, ile naprawdę płacimy VAT i akcyzy, musielibyśmy zbierać paragony i na koniec roku podliczyć wszystkie obciążenia. Dopiero wtedy porównać to z całkowitą sumą zapłaconą z tytułu PIT. Gwarantuję, że takie porównanie niejednego by zaskoczyło – zauważa Hanna Kuzińska