Francja jeszcze nie zbankrutowała, nie jest na razie drugą Grecją, ale straciła nieco blasku. Co się dzieje z drugą gospodarką Europy?
Francois Hollande zakładający kask, wskakujący na skuter i udający się na potajemną schadzkę z pewną aktorką. Jego wieloletnia towarzyszka Valerie Trierweiler trafiająca do szpitala z powodu stresu wywołanego niewiernością partnera. Francuskie media wreszcie mogły odetchnąć od masowych protestów ulicznych, zamykanych fabryk, rosnącego bezrobocia i nowych podatków. Prezydencki romans – oto czego brakowało Francuzom przytłoczonym kryzysem, sfrustrowanym kryzysem i zmęczonym ciągłym ględzeniem o kryzysie. Gdyby Francja była krajem Trzeciego Świata, można by nawet zaryzykować tezę, że to sam prezydent ujawnił dziennikarzom, z kim i gdzie uprawia miłosne igraszki, żeby tylko odwrócić ich uwagę od nieco poważniejszych problemów. Zresztą, kto wie, może nawet tak było.

W potrzasku nowego otwarcia

V Republika jest w ciężkiej zapaści: gospodarczej, politycznej i egzystencjalnej. Niektórzy proponują nawet ustanowienie VI Republiki, tak jakby jedna cyfra miała tutaj coś zmienić i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dało się wrócić do chwalebnych czasów francuskiej grandeur.
VI Republika miałaby być bardziej parlamentarna niż prezydencka, bardziej ludowa niż elitarna, czy jednak szóstka w nazwie oznaczałaby także 6 mln nowych miejsc pracy, 60-proc. spadek długu publicznego i 6-proc. nadwyżkę budżetową? Czy VI Republika byłaby bardziej konkurencyjna w świecie niż jej poprzedniczka?
Sam Hollande zdaje sobie sprawę, że tak nie będzie. Żadne lingwistyczne sztuczki mu nie pomogą. To on i tylko on może (i musi) wyprowadzić Francję z dołka. Blisko 11-proc. stopa bezrobocia, zadłużenie państwa zbliżające się wielkimi krokami do 100 proc. PKB, pękający w szwach budżet, system podatkowy, który dusi przedsiębiorców i hamuje innowacje. „Najważniejszym wyzwaniem jest uzdrowienie finansów publicznych” – mówił Hollande w kwietniu 2013 r. podczas konferencji „New World Forum” w Paryżu. „Nie dlatego że taka retoryka jest dzisiaj modna, ale dlatego że jako głowa państwa nie mogę pozwolić na obciążanie naszym długiem kolejnych pokoleń Francuzów”.
Jeżeli nic się nie zmieni w 2014 r., Hollande doczłapie jakoś do kolejnych wyborów za trzy lata, ale już jako polityk przegrany, skompromitowany, skończony. Jako jeden z najgorszych przywódców w dziejach współczesnej Francji, człowiek nie tylko niekompetentny, lecz także bezbarwny, który nawet jako kochanek wypada mało poważnie, w śmiesznym kasku, na swoim śmiesznym skuterku. Abdykacja raczej nie wchodzi w grę, choć nad Sekwaną już pojawiają się nieśmiałe głosy, że być może byłoby to najlepsze rozwiązanie – i dla Hollande’a, i dla Francji. Ale głosy domagające się wymiany premiera Jeana-Marca Ayraulta czy zwołania przyspieszonych wyborów są już dużo głośniejsze. Znów jednak pojawia się pytanie: czy personalne roszady i parlamentarne gambity coś zmienią? Francuzi nie czekają wszak na następnego szefa rządu, na kolejne buńczuczne orędzie, na ente „nowe otwarcie”, tylko na pracę, na niższe podatki i trochę świętego spokoju, bez ciągłego miotania się między wymuszonymi przez Komisję Europejską oszczędnościami, wymogami globalnej, liberalnej gospodarki a „francuskim modelem”, w którym szczytem marzeń jest praca na etacie państwowego urzędnika, a najwyższą wartością – przerwa na lunch.
Owszem, Francja ma wciąż silną gospodarkę i silną markę. Francuskie firmy budują reaktory atomowe, produkują znakomite samoloty, eksportują najlepsze wina i sery. Jednak od dłuższego czasu Francja stoi w miejscu, od dawna już nie zaskoczyła świata niczym spektakularnym

Co Sarko zjadł dzisiaj na śniadanie

Hollande ma mało czasu. Wiosną czekają go wybory do władz municypalnych, wkrótce potem zaś – do Parlamentu Europejskiego. Jego macierzysta Partia Socjalistyczna (PS) ma duże szanse, by dostać w nich tęgie baty, i to nie tylko od swojego odwiecznego rywala – Unii na rzecz Ruchu Ludowego (UMP), lecz także od Frontu Narodowego Marine Le Pen, który przetacza się przez Francję niczym buldożer i już prowadzi w sondażach przed wyborami do europarlamentu. W listopadowych notowaniach popularności Hollande dobił do historycznego dna (22 proc.), podczas gdy Le Pen, do niedawna traktowana przez politologów i większość mediów jako czarna owca francuskiej polityki, uzyskała wynik lepszy o 6 pkt proc. Embarrassant, nieprawdaż?
W dodatku Hollande’owi coraz trudniej jest utrzymać w ryzach własne ugrupowanie. Wraz ze spadkiem poparcia w społeczeństwie zmniejsza się także jego autorytet wśród partyjnych towarzyszy. Widzą oni, iż prezydent nie ma zadatków na charyzmatycznego wodza i nie jest wcale oczywistym kandydatem do reelekcji w 2017 r. Martine Aubry, była minister pracy (autorka osławionego 35-godzinnego tygodnia roboczego), która jesienią 2011 r. przegrała z Hollandem wewnętrzne prawybory w PS, nigdy nie zrezygnowała ze swoich politycznych ambicji. Manuel Valls, szef resortu spraw wewnętrznych, kreujący się na niezłomnego szeryfa, we wszystkich badaniach bije Hollande’a na głowę i na pewno będzie chciał go wygryźć z Pałacu Elizejskiego. Jest jeszcze Segolene Royal, kandydatka PS w wyborach 2007 r. i była partnerka Hollande’a, która ma bardzo dużo powodów, by złamać mu karierę.
Także w samym rządzie nierzadko dochodzi do starć między ministrami, i to nie zawsze za zamkniętymi drzwiami gabinetów. Latem ub.r. ze stanowiskiem pożegnała się np. szefowa resortu ochrony środowiska Delphine Batho. W przypływie szczerości zbeształa w jednym z wywiadów własny rząd za to, że w budżecie przeznaczył za mało pieniędzy na ekologię. Hollande wyrzucił ją bez większych ceregieli, wykazując się dość rzadką w jego przypadku stanowczością.
Nad Hollandem wisi również widmo powrotu do polityki Nicolasa Sarkozy’ego, który po przegranym wyścigu prezydenckim w maju 2012 r. schował się w cieniu, choć długo w nim nie posiedział. Dziś coraz odważniej sonduje, czy Francuzi byliby skłonni poprzeć go w 2017 r. (większość członków UMP oddałaby na niego głos z entuzjazmem). Dla Hollande’a comeback jego niegdysiejszego adwersarza, elokwentnego i buchającego energią, byłby niczym koszmarny sen spełniający się na jawie. Wszystkie kamery wycelowane w Sarko, wszystkie mikrofony podsunięte pod usta Sarko, jakie ma zdanie na temat tego czy owego, co wyszeptał do uszka swojej Carli, co zjadł dzisiaj na śniadanie. A Hollande? Kto? Ach, Hollande, to ten mały, pocieszny facecik, który czegokolwiek się dotknie, to spartaczy.

Dreptanie w miejscu

Hollande ma oczywiście pecha, bo jego ojczyzna jest w takim stanie, w jakim jest, nie tylko z jego winy. Nie od wczoraj przecież Francja wadzi się z kapitalizmem, kręci nosem nad niskimi podatkami, krzywi się na „nieskrępowaną przedsiębiorczość”. Woli centralne sterowanie: to państwo ma napędzać i rozwijać gospodarkę. Woli wielkie koncerny, narodowych czempionów działających w lukratywnych branżach, od drobnych i średnich biznesmenów. Woli wieloletnie, szczegółowe plany od wolnorynkowego żywiołu. Dlatego też Francja jest m.in. liderem w unijnym rankingu wydatków na funkcjonowanie państwa (57 proc. PKB, pierwsze miejsce ex aequo z Danią). Każde wynagrodzenie jest tutaj w 53 proc. obciążone najrozmaitszymi podatkami i składkami. W budżecie na 2014 r. rząd Ayraulta planuje zwiększenie wpływów podatkowych o 3 mld euro, a to oznacza, że udział podatków w PKB wzrośnie już piąty rok z rzędu – do 46,5 proc. (wyższa stopa jest jedynie w Belgii).
Zagraniczni inwestorzy nadal cenią sobie Francję, bo jest członkiem Unii, bo jest dużym rynkiem zbytu, bo jest zaawansowana technologicznie. Ale także wśród nich nastroje są coraz gorsze. Izba Handlowa USA przeprowadziła niedawno ankietę wśród amerykańskich firm działających nad Sekwaną – zaledwie 13 proc. dostrzegało pozytywną perspektywę dla francuskiej gospodarki. Dwa lata temu takich wskazań było 56 proc. Standard & Poor’s dwukrotnie obniżył rating kredytowy Francji, a w klasyfikacji krajów najbardziej atrakcyjnych pod kątem rozwijania biznesu, ogłaszanej co roku przez Bank Światowy, Francja spadła z 35. na 38. miejsce (w poszczególnych segmentach obraz był jeszcze bardziej ponury: zjazd o 18 miejsc w przypadku procedury załatwiania zezwolenia na budowę oraz o 12 miejsc w kategorii zakładanie firmy).
Owszem, Francja ma wciąż silną gospodarkę i silną markę. Francuskie firmy budują reaktory atomowe, produkują znakomite samoloty i samochody, eksportują najlepsze wina i sery. Francuskie banki należą do największych w Europie. Francuzi mogą być dumni z szybkiej kolei TGV i przemysłu filmowego. Na liście Fortune 500 jest 31 spółek znad Sekwany (dwie w pierwszej dwudziestce: na dziesiątym miejscu naftowy Total, na dwudziestym ubezpieczeniowy moloch Axa). Jednakże od dłuższego czasu Francja stoi w miejscu, od dawna już nie zaskoczyła świata niczym spektakularnym. Wręcz przeciwnie – od czasu do czasu trafia na czołówki światowych gazet jako kraina o dość dziwnych, archaicznych obyczajach. Na przykład wtedy gdy minister przemysłu Arnaud Montebourg zagroził nacjonalizacją nierentownej huty we Florange. Powód? Jej właściciel, znany potentat branży stalowej Lakshmi Mittal, postanowił wygasić dwa piece i zwolnić ponad 600 pracowników. Montebourg obwieścił, że Mittal „nie szanuje Francji” i uznał go za „persona non grata”. Skończyło się na tym, iż prezydent Hollande i premier Ayrault musieli przywoływać swojego krewkiego podwładnego do porządku. Minister domagający się wyrzucenia z kraju (dosłownie) jednego z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi na świecie to nie była najlepsza reklama Francji jako miejsca do zarabiania pieniędzy.

U progu eksplozji

Mittal i tak miał dużo szczęścia, gdyż mógł przecież paść ofiarą ulubionej rozrywki galijskich związkowców – bossnappingu, czyli przetrzymywania siłą prezesów lub dyrektorów firm.
Bossnapping przybiera najczęściej formę łagodną – pracodawcę zamyka się w biurze i nie wypuszcza dopóty, dopóki nie spełni warunków postawionych przez pracowników. Dwa tygodnie temu uwięziono w ten sposób dyrektora produkcji oraz szefa działu HR w fabryce opon Goodyeara w Amiens, na północy Francji. Zostali wypuszczeni dopiero po 30 godzinach. Jesienią ub.r. podobna przygoda spotkała dyrektora huty w Le Chambon-Feugerolles, a także dwudziestu (sic!) menedżerów Cooperative France Prune, spółdzielni zajmującej się... uprawą śliwek. Branża, jak widać, nie ma znaczenia: bossnapping może dotknąć wszystkich.
Francuscy związkowcy są nieobliczalni. Potrafią użyć fizycznej przemocy wobec własnych przełożonych. Potrafią zablokować traktorami wszystkie drogi dojazdowe do Paryża. Niekiedy, walcząc o własne interesy, łączą nawet siły z pracodawcami. Jak dwa miesiące temu w Bretanii, kiedy protestowali przeciwko nowemu podatkowi ekologicznemu (miał on uderzyć m.in. w tamtejsze firmy transportowe). Nazwali się „Czerwonymi czapkami” – na cześć słynnej rebelii „Bonnets rouges” z 1675 r., gdy Bretończycy wznieśli bunt przeciwko polityce podatkowej króla Ludwika XIV i jego ministra finansów Jeana-Baptiste’a Colberta.
2 listopada 2013 r. podczas 30-tys. wiecu w Quimper doszło do starć manifestantów z policją: w jedną stronę poleciały granaty z gazem łzawiącym, w drugą – wyrwany z ulic bruk. Gdy protesty zaczęły się rozlewać, francuscy prefekci (przedstawiciele rządu w terenie) napisali alarmujący raport, w którym przestrzegali rząd: „Francuzi stracili nadzieję na lepszą przyszłość, w całym kraju dominuje atmosfera przygnębienia. Grozi nam społeczna eksplozja”.
Hollande i Ayrault musieli przestraszyć się nie na żarty, bo podjęli decyzję o zawieszeniu podatku ekologicznego. Co ciekawe, był to jeden z siedmiu podatków, z których obecny rząd wycofał się pod wpływem nacisku opinii publicznej. Zresztą wyższe obciążenia fiskalne nie wystarczą, żeby zdusić deficyt budżetowy. Konieczne są oszczędności. Jak jednak oszczędzać, gdy wszyscy mają już Hollande’a i jego ekipy po dziurki w nosie, a Francji „grozi społeczna eksplozja”. Gdzie ciąć, tak by nie nadepnąć na odcisk zawsze chętnym do bójki związkowcom. Jak reformować gospodarkę, skoro na każde ograniczenie świadczeń socjalnych, na każdą liberalizację prawa pracy Francuzi odpowiadają wielodniowymi strajkami. Hollande może tylko z zazdrością patrzeć na sąsiednie Niemcy, gdzie „dialog społeczny” nie jest wyłącznie pustym frazesem, gdzie pracodawcy świetnie dogadują się z pracobiorcami, a strajki zdarzają się rzadziej niż powodzie i huragany.
Dlatego każda nowa ustawa francuskiego rządu wprowadzająca cięcia budżetowe czy nakładająca nowe daniny na obywateli jest określana jako pakt albo kontrakt, by zasugerować społeczeństwu, że wszystko, co robi rząd, robi dla dobra Francuzów i razem z Francuzami.

Tylko nie Anglosasi

„Jesteśmy zdeterminowani, by reformować francuską gospodarkę” – pisał rok temu w artykule dla Project Syndicate minister finansów Pierre Moscovici. „Musimy jednak pozostać wierni naszym politycznym przekonaniom: nie możemy naruszyć redystrybucyjnego modelu państwa francuskiego, który uczynił nasz kraj silnym i jedynym w swoim rodzaju”.
Oto największe przekleństwo V Republiki: niemal cała klasa polityczna – od skrajnej lewicy Jeana-Luca Melenchona po Front Narodowy Marine Le Pen – wierzy, iż nikt jeszcze na świecie nie wymyślił niczego lepszego niż „francuski model”. Znamienne, iż we Francji nie ma właściwie klasycznej partii liberalnej (takiej jak choćby niemiecka FDP), która stawiałaby na obniżkę podatków czy radykalne odchudzenie państwa. Dlaczego? Dlatego mianowicie, iż takie postulaty nazbyt pachniałyby modelem anglosaskim, a przecież wiadomo, że dla przeciętnego Francuza anglosaski model gospodarczy jest równie strawny, co brytyjska kuchnia. – Nie mamy zamiaru kopiować Brytyjczyków – stwierdził miesiąc temu w telewizji TF1 premier Ayrault. Proszę spojrzeć, do czego doprowadziła ich polityka: do wielkich nierówności społecznych i ogromnych połaci biedy.
W trzecim kwartale 2013 r. gospodarka Zjednoczonego Królestwa urosła o 0,8 proc. Był to największy wzrost PKB od trzech lat. Francuska skurczyła się o 0,1 proc. Może Monsieur Ayrault pomylił statystyki. Może miał słabszy dzień. A może po prostu wypił nieco za dużo burgunda.