O tym, jak jedni autorzy genialnych pomysłów robili na nich fortunę, a drudzy dawali zarobić konkurencji.
O tym, jak jedni autorzy genialnych pomysłów robili na nich fortunę, a drudzy dawali zarobić konkurencji.
Narodziny cywilizacji masowej konsumpcji otworzyły nieprawdopodobne możliwości przed osobami potrafiącymi wymyślić coś, co można zaoferować milionom ludzi. Genialny pomysł daje szansę na zdobycie fortuny i nieśmiertelnej sławy. Jednak niekoniecznie samemu autorowi. Boleśnie przekonują się o tym do dziś potomkowie Thomasa Sullivana. Ów właściciel nowojorskiej herbaciarni pod koniec 1903 r. wpadł na banalny w swej prostocie koncept. Irytowało go, że sprowadzana z Chin herbata podczas szybkiego zaparzania w szklance unosi się do góry i niełatwo potem pozbyć się fusów. Zapakował ją więc do jedwabnego woreczka i wsadził do wrzątku. Smak wydawał się identyczny. Tak Amerykanie, niemający czasu na długie parzenie herbaty, zyskiwali możliwość szybkiego przyrządzenia kubka aromatycznego napoju. Sullivan na początku 1904 r. zaczął szyć torebki, pakować do nich susz i oferować swój wynalazek klientom. Zamówił nawet reklamy w lokalnej prasie. Ale konkurencja bacznie go obserwowała. Sąsiednie herbaciarnie rozpowszechniły plotkę, że wynalazca sprzedaje swój towar w woreczkach, aby ukryć dodawane do niego śmieci. Poinformowany o tym Sullivan, bojąc się o renomę firmy, zaprzestał produkcji saszetek. Nie zadbał też, by opatentować swój wynalazek. Współcześnie ludzie zaparzają ok. 220 miliardów saszetek z herbatą rocznie. Gdyby ich twórca lub jego spadkobiercy pobierali choć ułamek dochodu od każdej torebki, nazwisko Sullivan znaczyłoby więcej od nazwiska Rockefeller czy Buffet. Jednak często bywa, że fortuna woli wybrać nie autora pomysłu, lecz kogoś bardziej obrotnego.
Warto kupować od geniusza
Syn serbskiego prawosławnego duchownego Nikola Tesla od dzieciństwa zadziwiał swoimi niezwykłymi zdolnościami. Fascynowała go zwłaszcza elektryczność. Ówczesne generatory wytwarzały jedynie prąd stały, dający przesyłać się kablami na niewielkie odległości. Straty energii następujące podczas przesyłu okazywały się tak ogromne, że elektryczność sprawiała wrażenie zupełnie niepraktycznej nowinki. Dopiero znalezienie sposobu na usunięcie tej niedogodności gwarantowało powszechny dostęp do energii dającej łatwo się zamieniać w światło lub ciepło. To wyzwanie tak długo dręczyło Teslę, aż w chwili olśnienia zaprojektował generator prądu zmiennego. Taki rodzaj elektryczności łatwo udawało się przesyłać na dowolne odległości, a moc i natężenie zmieniać za pomocą transformatorów. W konserwatywnych Austro-Węgrzech nikt jednak nie zainteresował się odkryciem. Tesla wsiadł więc na statek płynący do USA, żeby poszukać pracy w laboratorium najsławniejszego wynalazcy swoich czasów Thomasa A. Edisona. Amerykanin zatrudnił niespodziewanego gościa i umożliwił mu realizację projektu, obiecując nawet 50 tys. dol. nagrody, jeśli zbuduje generator elektryczności wydajniejszy od tradycyjnych. Nie przewidywał jednak przełomowego sukcesu, skoro jednocześnie zainwestował miliony w budowę elektrowni na Pearl Street w Nowym Jorku, która wytwarzała prąd stały. Kablami docierał on najdalej do odległego o 1,5 km Manhattanu. Tymczasem Tesla uruchomił pierwszy generator prądu zmiennego i zaprezentował go Edisonowi. Amerykanin przeliczył fortunę, jaką zainwestował w nowojorską elektrownię i cały system przesyłowy, po czym, aby zapobiec stratom... wyrzucił Teslę. Odmówił nawet wypłacenia nagrody, oświadczając na pożegnanie: „Pan jest emigrantem, nie rozumie pan amerykańskiego poczucia humoru”.
Wściekły Tesla opatentował genialny wynalazek, ale nie bardzo wiedział, co dalej robić, dopóki nie skontaktował się z nim George Westinghouse. O generatorze Serba milioner dowiedział się przypadkiem, gdy wpadł posłuchać wykładu przybysza z Europy w Amerykańskim Instytucie Elektrotechnicznym. Od razu pojął, jakie daje on możliwości biznesowe. Ale za prawo do patentu zaproponował skromne 60 tys. dol. Co więcej, jedynie 5 tys. zapłacił gotówką, a resztę udziałami w swojej firmie. Tesla nawet nie zauważył, iż oddaje niewyobrażalne bogactwo za marne grosze. Wkrótce należąca do Westinghouse’a Western Union Company zbudowała pierwszą elektrownię wytwarzającą prąd zmienny oraz linie przesyłowe, którymi popłynął on do wszystkich stacji kolejowych należących do tej korporacji. Potem zaczął się błyskawiczny proces elektryfikacji Stanów Zjednoczonych i całego świata. Fortuna Westinghouse’a rosła, zaś Tesla do końca życia mieszkał w pokojach hotelowych, projektując coraz bardziej szalone wynalazki.
Podobnie tanio sprzedał fortunę Sandy Fowler. I znów rzecz poszła o zapomniane już saszetki z herbatą. Mieszkający na wyspie Cejlon szkocki inżynier bardzo ubolewał nad tym, że po zalaniu naparu na powierzchni napoju unosiły się przeróżne śmieci. Był rok 1945 i producenci herbaty, szukając oszczędności, dodawali do zmielonych liści co popadło, nawet kurz i odpadki. Fowler poprosił więc żonę Annę, żeby następnym razem zaszyła herbatę w kawałku tkaniny, która podczas parzenia spełni rolę filtru. Po konsumpcji tak przygotowanego napoju Szkot doznał olśnienia i udał się do siedziby brytyjskiej kompanii herbacianej w mieście Kolombo. Swoją poduszeczkę z herbatą zaparzył w pokoju dyrektora. Ten skosztował i zaoferował odkupienie pomysłu za 2 tys. indyjskich rupii, czyli ok. 150 brytyjskich funtów. Zadowolony z niespodziewanego dochodu Szkot zgodził się od razu. Wkrótce w Wielkiej Brytanii pojawiły się pierwsze saszetki z Cejlonu, a świat czekała herbaciana rewolucja.
Kreatywne kadry to podstawa
Młody naukowiec Roy Plunkett pracujący w laboratorium im. Jacksona, należącym do firmy Du Pont, rankiem 6 kwietnia 1938 r. przyglądał się pustej butli po tetrafluoroetylenie. Nadal była ona bardzo ciężka, mimo że po odkręceniu zaworu nie ulatniał się z niej żaden gaz. W końcu zafrapowany Plunkett chwycił piłkę do metalu i stracił sporo czasu na piłowaniu, nim zobaczył co jest w środku. Opłaciło się. Biały, śliski proszek, który znalazł, był niezwykle odporny na działanie kwasów, zasad oraz wysokich temperatur. Naukowiec nazwał go teflonem. Koncern Du Pont swój niezwykły materiał zaoferował najpierw wojsku. Gdy rozpoczęto program budowy bomby atomowej „Manhattan”, okazało się, iż używany do wytwarzania izotopu uranu (U-235) gaz o nazwie sześciofluorek uranu błyskawicznie niszczył wszelkie uszczelki, jakimi zabezpieczano przewody do jego przesyłania. Dopiero pokrywanie złączy teflonem umożliwiło regularne uzyskiwanie izotopu U-235. Potem teflon stał się niezastąpionym materiałem w statkach kosmicznych i skafandrach. Jednak prawdziwa rewolucja wydarzyła się w 1960 r., gdy pracownicy laboratorium koncernu Du Pont wpadli na pomysł, żeby pokryć nim patelnię. W tym czasie Roy Plunkett pracował w firmie na stanowisku kierownika wydziału produktów freonowych i tam doczekał emerytury w 1975 r. Dopiero wówczas zaznał odrobiny sławy. Jego popiersie umieszczono w nowojorskim Panteonie Chwały, wśród innych pomników zasłużonych dla kraju Amerykanów. Co nie oznaczało automatycznego powiększenia zasobów gotówki.
Du Pont pomnożył swoje dochody dzięki odkryciu Plunketta, z kolei koncern 3M budował swoją potęgę za sprawą wynalazku dr. Spencera Silvera i Arthura Frya. W 1968 r. pracujący w laboratorium badawczym 3M Silver przypadkiem odkrył substancję, składającą się z warstw niezasychającego akrylu, rozdzielonych banieczkami powietrza. Ten dziwny klej niemal nie tężał i słabo kleił. Przez pięć lat uczony przekonywał zwierzchników, by zainteresowali się substancją. Wszyscy w 3M słyszeli o kleju Silvera, ale nikt nie wiedział, do czego go używać. Aż pewnego dnia pracujący w dziale technicznym 3M inżynier Fry poszedł do kościoła prezbiteriańskiego i ze śpiewnika podczas mszy, jak zwykle, wypadały mu zakładki.
„Nie wiem, doprawdy, czy przyczyną tego było nudnawe kazanie, czy natchnienie duchem Bożym, ale moje myśli zaczęły w pewnej chwili błądzić, aż natrafiły na klej” – wspominał. Szybko więc zawitał do laboratorium Silvera i razem sporządzili pierwsze samoprzylepne karteczki. W ten sposób narodziły się Post-it. Obecnie niezbędny element dekoracyjny każdego biura i nieodłączny gadżet w codziennym życiu milionów ludzi. Ich roczna sprzedaż wedle danych koncernu 3M przynosi dochód rzędu 300 mln dol. Tymczasem Spencer Silver aż do przejścia na emeryturę w 1996 r. pracował w laboratorium firmy. Nikt też specjalnie nie fetował jego osoby. Twórcą Post-it okrzyknięto Arthura Frya i pod koniec lat 90. czasopismo „Esquire Magazine” zaliczyło go nawet do grona 100 najwybitniejszych osobowości świata.
Znamienne, że autorzy genialnych wynalazków przynoszących krociowe dochody, jeśli pracują dla korporacji, rzadko zostają prawdziwymi krezusami. Acz i tak Plunkett czy Fry nie mają prawa narzekać, jeśli porównać ich losy z tym, jak koncern Bandai potraktował Aki Maitę. Pracująca w biurze marketingu największego w Japonii producenta zabawek dziewczyna wpadła w połowie lat 90. na pomysł stworzenia wirtualnej istoty mogącej zastąpić dziecku domowe zwierzątko. Podczas analizy statystyki przychodów przedsiębiorstwa zauważyła, że największy dochód przynosiła sprzedaż zabawek wymagających troskliwych zachowań, jak np. głaskanie lub dokarmianie. W japońskich miastach z powodu malutkich mieszkań dzieci o własnym zwierzątku mogą tylko pomarzyć, substytutem stają się więc zwyczajne pluszaki. Zainspirowana tym Aki Maita zleciła informatykom Bandai stworzenie programu komputerowego dającego życie wirtualnemu pisklęciu, które wymagało karmienia i pieszczot. Nowa zabawka miała kształt jajka (po japońsku tamago) z ekranem, przypominała też nieco zegarek. Nazwano ją Tamagotchi. Zarząd firmy zgodził się, by na próbę zbudowano 200 sztuk. Aki zabrała je do torby i rozdała uczennicom w dzielnicy Shibuya w Tokio. Wzięły one udział w kilkutygodniowym teście. Wypadł on tak obiecująco, że Tamagotchi pojawiło się w sprzedaży już w listopadzie 1996 r. Po kilku miesiącach przyniosło firmie Bandai ok. 150 mln euro dochodu jedynie na japońskim rynku. Potem zabawka podbiła świat. Szacuje się, że nim minęła na nią moda, sprzedano ok. 200 mln sztuk. O Tamagotchi rozpisywały się media, dyskutowali psycholodzy, filozofowie i etycy. Wedle tego, co podają Andrea Fehringer, Gerald Reischl i Clemens Stadlbauer w książce „Pułapki fortuny”, autorka sukcesu Aki Maita nie otrzymała od firmy nawet jednorazowej premii. Z koncernu odeszła w 2002 r. i prawie nikt tego nie zauważył.
Prawdziwi wybrańcy fortuny
Genialne, a zarazem proste do zrealizowania pomysły, które przynoszą krociowe zyski, często nie wystarczają, aby z kogoś uczynić milionera. Prawdziwymi bogaczami zostają ci, którzy nowatorskie koncepcje potrafią samodzielnie i konsekwentnie wcielać w życie. Choć i odrobina szczęścia przy tym nie zawadzi.
Pochodzący ze starożytnego miasta Smyrna, założonego przez Greków w Azji Mniejszej, Aristotelis Onasis był synem prezesa miejscowego banku. Co nie znaczy, że ojciec ułatwił mu start w dorosłe życie. Stale zbuntowany i wyrzucany z kolejnych szkół Aristotelis w wieku 17 lat, mając w kieszeni marne 450 dol., wsiadł na statek płynący do Argentyny. W Buenos Aires zaczynał jako pomocnik murarza, ale jak przystało na obrotnego Greka, do tego wywodzącego się z rejonu, gdzie jakieś trzy tysiące lat wcześniej wynaleziono pieniądze, wpadł na pomysł łatwego ich zdobycia. Gdy spostrzegł, że cena tytoniu w Argentynie jest dużo wyższa niż w Grecji, napisał list do ojca, prosząc o dostawę. Potem przez piętnaście dni stał pod biurem prezesa największego tytoniowego koncernu w Argentynie – Juana Gaony. W końcu zaintrygowany finansista zaprosił go na rozmowę. Po zapoznaniu się z próbkami Gaona zamówił partię wartą 10 tys. dol. Onasis z dnia na dzień zdobył sobie pozycję znaczącego pośrednika w handlu między Grecją a Argentyną.
W 1929 r. wybuchł Wielki Kryzys, lecz sprytny Grek potrafił dostrzec, że i na nim da się zarobić. Kilkuletnie statki można było wówczas nabyć za 20 tys. dol. (tyle samo kosztował jeden rolls-royce). Onasis kupił dwa okręty, wyremontował i pod koniec kryzysu sprzedał z wielokrotnym zyskiem. Swą fortunę radykalnie powiększył w 1946 r., dzięki ślubowi z Athiną Livanos – córką najbogatszego w Grecji armatora Stavrosa Livanosa. Tak podbudowany finansowo zjawił się w towarzystwie kredytowym Metropolitan Life, prosząc o pożyczenie 40 mln dol. „Odniosłem wrażenie, że ten błyskotliwy facet potrafiłby sprzedać lodówki Eskimosom” – wspominał potem obsługujący go Walter Saunders. W czasach, gdy armatorzy płacili za statki żywą gotówką, Onasis opracował i postanowił wcielić w życie system, który ochrzcił mianem OPM (Other People’s Money). Nie mając żadnego tankowca, dzięki temu, że oferował niskie taryfy, podpisywał duże umowy na przewóz ropy z Ameryki do Europy ze spółkami naftowymi. Następnie przedstawiał kontrakty bankom jako gwarancję zwrotu kredytu. Po otrzymaniu pożyczki budował tankowce, które potem same się spłacały. Aristotelis Onasis, nie wykładając nawet drachmy ze swojej kieszeni, zdobył całą flotę i majątek szacowany w 1956 r. na 300 mln ówczesnych dolarów.
Bogaty Grek zaczął wówczas korzystać z uroków życia. Na pierwsze strony gazet trafiał a to z powodu zakupienia słynnego kasyna w Monte Carlo, a to romansu z gwiazdą opery Marią Callas. Choć największy skandal wywołał, gdy po rozwodzie z Athiną Livanos poślubił wdowę po prezydencie USA – samą Jackie Kennedy. Przez długie lata Amerykanie odbierali to jako policzek wymierzony ich krajowi.
Thomas Sullivan nie chciał opatentować saszetki na herbatę. Gdyby to zrobił, byłby bogatszy od Rockefellera czy Buffetta
Wyżyłować pracowników
Gdy media donosiły o kolejnych szokujących faktach z życia Onasisów, w małym, liczącym 25 tys. mieszkańców, miasteczku Bentonville (stan Arkansas USA) rodził się inny pomysł na fortunę. Marzący o własnym biznesie Samuel Moore Walton pożyczył od teścia 20 tys. dol. na zakup dużego sklepu. Potem wypracował fundusze wystarczające na założenie jeszcze 16 podobnych sklepów w Kansas, Arkansas i Missouri. Nie zapowiadało to jednak wielkiej kariery, dopóki Samuel Walton nie wpadł na koncept stworzenia placówki nokautującej konkurentów za sprawą ceny oferowanych towarów.
Sklep nowego typu (nazwany później dyskontem) otwarto z pompą w lipcu 1962 r. w Arkansas. Wkrótce sieć Wal-Martów ruszyła na podbój Stanów Zjednoczonych. Walton, aby obniżyć ceny w nieosiągalny dla konkurencji sposób i mieć zysk, musiał wymyślać wciąż nowe sposoby na ograniczenie kosztów. Zaczął od oszczędzania na pensjach pracowników. Normą stało się to, że średnia zarobków w Wal-Marcie była niższa o 15 do 30 proc. od średniej krajowej. Równocześnie nikt nie pracował więcej niż 28 godzin w tygodniu, dzięki temu zgodnie z prawem obowiązującym w USA pracodawca nie musiał płacić premii ani składek emerytalnych. Wprawdzie z powodu podłych warunków zatrudnienia rocznie odchodziło ok. 40 proc. sprzedawców, lecz zawsze znajdowali się na ich miejsce nowi. Dzięki nieustannej rotacji nie trzeba było myśleć o podwyżkach. Innym skutecznym sposobem zapobiegania podnoszeniu płac okazało się zatrudnianie emigrantów. Dla przybyszy z biednych krajów Ameryki Południowej to, co im oferował Wal-Mart, często stanowiło spełnienie marzeń. Samuel Moore Walton nie poprzestawał tylko na obniżaniu kosztów wewnątrz sieci i stale naciskał na dostawców towarów, by tak jak on cięli wszelkie wydatki. W połowie lat 60. sieć Wal-Mart skupiała już 32 sklepy, sprzedające rocznie towary na kwotę 31 mln dol.
Właściciel traktował je na równi z własnym domem, a przynajmniej miejscem, gdzie można przygotowywać do pracy w biznesie własne pociechy. Trzej synowie Waltona, a także jedyna córka pod okiem ojca codziennie myli podłogi, układali puszki i nosili pudła w sklepie w Bentonville. Głowa rodu tak surowymi metodami dydaktycznymi starała się nauczyć spadkobierców szacunku dla pracy i pieniędzy. Przy okazji Walton w ten sposób przybliżał pociechom realia prowadzonej przez siebie firmy. Z czasem każde z dzieci awansowało na kierownicze stanowisko. Nigdy jednak nie pozwalały sobie na rozrzutność, urzędując w małych, skromnych biurach oraz dbając o jak najniższe koszty życia.
Najstarszy z rodzeństwa Samuel Robson Walton okazał się równie zdolnym biznesmenem jak ojciec i pod koniec lat 80. namówił go, aby rozpocząć ekspansję poza granice USA. Jej rezultatów twórca koncernu już nie dożył. Zmarł w 1992 r., pozostawiając spadkobiercom ok. 120 mld dol. Dysponując takim kapitałem, korporacja Wal-Mart w ciągu zaledwie dekady postawiła poza granicami Stanów Zjednoczonych ok. 1,3 tys. sklepów. W 2012 r. wartość rynkową koncernu wyceniono na 208 mld dol., zaś jego placówki sprzedały towary na łączną kwotę 447 mld dol. Obecnie jest to największy pracodawca w całej Ameryce Północnej – zarówno w USA, jak i Kanadzie oraz Meksyku. I choć nadal bezwzględnie wyzyskuje pracowników wedle systemu opracowanego niegdyś przez swego twórcę, to jednocześnie tylko w USA daje zatrudnienie ok. 1,8 mln osób. A Samuela Moore’a Waltona z jego pomysłami można uznać za jednego z prekursorów rynku pracy XXI w. I trochę żal, że akurat to jego wybrała na swego ulubieńca fortuna.