Duże centra handlowe powstają w takich miastach jak Grudziądz, Świdnica, Ełk czy Leszno. Małe i średnie gminy mają dylemat – wzmocnić budżet i przypodobać się mieszkańcom czy narazić się lokalnym sklepikarzom.
– W tej chwili trudno już znaleźć na mapie Polski miasta liczące 40 tys. mieszkańców, w których nie byłoby centrum handlowego – mówi Karina Kreja z firmy doradczej CBRE.
Deweloperzy z jednej strony wprowadzają na rynek marki, które dotychczas nie zagościłyby w niewielkich miejscowościach. Z drugiej jednak strony takie centrum odbiera klientów punktom zlokalizowanym przy głównej ulicy miasta, prowadzonym przez lokalnych przedsiębiorców. Ci nie wytrzymują konkurencji i padają.
Konsekwencje ekspansji galerii handlowych potwierdzają zresztą sami menedżerowie największych polskich marek odzieżowych i obuwniczych takich jak CCC czy LPP.
– Zawsze, gdy otwieramy swój sklep w centrum handlowym w małym mieście, to ten zlokalizowany np. przy rynku zamykamy. Przestaje być rentowny – tłumaczy Piotr Nowjalis, wiceprezes zarządu CCC. Potwierdza to Dariusz Pachla, wiceprezes zarządu LPP, podkreślając, że w mniejszych miastach jest w zasadzie miejsce tylko na jeden sklep markowy. W efekcie każda z tych firm zamyka po kilkadziesiąt sklepów w skali roku. O ile jednak znane znaki towarowe mogą zrekompensować sobie stratę sklepem w galerii handlowej, o tyle lokalni kupcy już nie. Ich mało który zarządca chce gościć w nowo powstałej galerii handlowej. Więc jej uruchomienie dla wielu osób oznacza bankructwo i brak środków do życia.
Mitem jest teza, że uruchomienie galerii w mieście 40-tysięcznym to dodatkowe miejsca pracy. Owszem, wprawdzie powstaje około 100 nowych miejsc, ale jednocześnie – zdaniem części ekspertów 150–200 znika. Albo nawet więcej. Bo według szacunków Izby Handlowej jedno miejsce pracy w handlu nowoczesnym odbiera 4–5 miejsc pracy w handlu tradycyjnym.
Samorządowcy przyznają, że sytuacja jest schizofreniczna. Bo zależy im, aby ściągać do siebie duże inwestycje – a takimi są centra (można liczyć na wpływy dla gminy z tytułu sprzedaży działki, a potem z podatków). – Kilka miesięcy temu sprzedaliśmy grunt pod budowę centrum handlowego za 1,3 mln zł, choć cena wywoławcza wynosiła 500 tys. zł – opowiada Bartłomiej Bartczak, burmistrz Gubina (woj. lubuskie).
Lokalni włodarze zdają sobie jednak sprawę, że cierpi na tym lokalny handel. – Mamy też lokalne markety czy sklepy. Ich właściciele nie cieszą się, że powstają większe centra. Wiele małych sklepów się pozamykało, ich właściciele musieli się przebranżowić. Na przykład była u nas cukiernia, jej właściciel wyjechał do Anglii, a lokal wynajął od niego bank – opowiada burmistrz Gubina.
Jednak za nieściągnięcie do gminy okazałej inwestycji handlowej samorządowcy mogą narazić się mieszkańcom. W zeszłym roku w Łebie zorganizowano referendum w sprawie odwołania burmistrza Andrzeja Strzechmińskiego. Organizatorzy plebiscytu mieli pretensje m.in. o to, że market sieci Biedronka stanął nie w Łebie, ale sąsiadującym Wicku. Na szczęście dla burmistrza referendum okazało się nieważne z powodu zbyt niskiej frekwencji.
Niektórzy samorządowcy doszli do wniosku, że ich lokalny rynek jest na tyle nasycony, iż ściąganie kolejnych inwestycji w postaci galerii i centrów handlowych mogłoby przysporzyć więcej szkody niż pożytku. Takiego zdania jest np. burmistrz Błonia (woj. mazowieckie) Zenon Reszka. – Nie zabiegamy specjalnie o galerie, bo już działa u nas kilka dużych sieci – mówi. Jego zdaniem o powstanie centrum zabiegać będą głównie te gminy, które borykają się ze spadającymi dochodami budżetowymi.