Gospodarka komunistyczna, zanim upadła, bardzo długo była reformowana. Najogólniejszy sens tych reform polegał na tym, by stworzyć bodźce do wykonania „planu”. To się nie powiodło i powieść się nie mogło. Rzecz w tym, że nie jest możliwe sporządzenie obiektywnie dobrego planu.
Plan zawsze musi być robiony z udziałem tych, którzy potem go wykonują. Żaden organ ulokowany ponad przedsiębiorstwem nie zna i znać nie może rzeczywistych możliwości produkcyjnych: zarówno tego, ile naprawdę można wytworzyć, jak i tego, jakie potrzebne są środki w postaci zatrudnienia, materiałów, energii.
Oczywiście każdy podmiot świadomy, że będzie wynagradzany za wykonanie planu, jest zainteresowany, by mógł to robić łatwo. Najlepiej to osiągnąć, tak manipulując informacjami, by opracowany plan był wykonalny. Planu nie należy też wykonywać z dużą nadwyżką, bo wiadomo, zostanie to z góry uwzględnione w następnym planie i będzie on bardziej napięty. Ten podstawowy w gospodarce komunistycznej mechanizm przesądzał o jej całkowitej nieefektywności. Brakowało wszystkiego: stali, cementu, pracowników.
Wbrew temu, o czym wielu jest przekonanych, problem generalnie nie polegał na tym, że preferowano przemysły surowcowe, a zaniedbywano produkcję dla ludzi. Dla ludzi nie można było wytworzyć więcej bez zwiększenia produkcji surowców. To wymuszało inwestycje surowcowe. Gospodarka komunistyczna przypominała węża, który zżerał swój własny ogon.

Ustawa kominowa to patologia. Jednak rząd, by ją obejść, wymyśla kolejne patologie. Nie tędy droga

Piszę o tym wszystkim nieprzypadkowo. Idea obiektywnego planu wydaje się bowiem niebywale żywotna. Nie przekreślił jej upadek gospodarek komunistycznych. Obecnie usilnie poszukuje się przede wszystkim możliwości powiązania wynagrodzeń menedżerów z wyznaczonymi im zadaniami. Jakiś rok temu pewien znany ekonomista postulował, by również urzędnicy byli wynagradzani za realizacje nałożonych zadań: droga powstanie szybciej, niż przewiduje program – nagroda. Podobna wydaje się geneza zadaniowego budżetu. Teraz o tym trochę przycichło, ale w przeszłości spora grupa urzędników i badaczy (popędzanych przez polityków) pracowała nad konkretyzacją tej idei.
Ale o przykładzie praktycznego powrotu do pomysłu nagradzania menedżerów za wykonanie planu przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”. Rzecz dotyczy spółki zarządzającej Stadionem Narodowym. Ktoś określił, że uzasadniona strata to 21 mln zł, a menedżerowie pracujący na kontrakcie mają dostać premię obliczaną jako część od kwoty, o jaką strata rzeczywista będzie mniejsza od planowanej. Mogą na tym zarobić setki tysięcy złotych. Nie wiem, w jakim konkretnie trybie określony został plan strat, ale nie mam wątpliwości, że w istocie chodzi o to, by zapłacić więcej, niż pozwala na to kominówka.
Powstaje tu zresztą interesujące pytanie: czy ci menedżerowie są zatrudnieni, czy samozatrudnieni i świadczą (jako przedsiębiorstwo osoby fizycznej) usługę zarządzania. Jeżeli – jak podejrzewam – to drugie, to zyskują też prawo do podatku liniowego, czyli ich wynagrodzenie netto jest sporo większe niż wielu sądzi. No i następne pytanie: czy w innych przypadkach spółek państwowych (w PKP, w przedsiębiorstwie powołanym do budowy elektrowni atomowej), gdzie, jak słychać, stosowane są kontrakty, menedżerowie uzyskali prawo do podatku liniowego?
Ustawa kominowa to nie jest rozsądne prawo. W sektorze publicznym wyznacza zbyt niski limit wynagrodzenia, a rezygnując z jakiejkolwiek regulacji wynagrodzeń menedżerów w sektorze prywatnym, prowadzi do ekstremalnego ich zróżnicowania. Ale gdy ta ustawa była uchwalana, obowiązywała jeszcze 40-proc. stawka podatku dochodowego, co dysproporcje wynagrodzeń netto nieco miarkowało.
Teraz dysproporcja jest miarkowana przez dodatkowe dochody menedżerów spółek państwowych w spółkach zależnych. To czysta patologia. Szef wielkiej firmy publicznej zarabia w niej ułamek tego, co w powołanej (pewnie nieraz bez istotnej potrzeby) maleńkiej spółce zależnej. Można by to było łatwo wyeliminować.
Rząd jednak tego nie robi, natomiast poszerza inny, już szeroki, margines patologii. Tak przecież trzeba interpretować rozpowszechnianie się formuły kontraktu menedżerskiego.
Te patologie są jednak widoczne, a w obliczu zaostrzenia się problemów społecznych w wielu przedsiębiorstwach, branżach, regionach rośnie napięcie. Czy nie ma związku między zapowiadanym strajkiem na Śląsku a działaniami w PKP „grupy bankowców”, którzy sprawują swoją funkcję za ekstrawynagrodzenie? Pytanie wydaje się retoryczne.
Ustawy kominowej nie da się obejść. Problemu nie da się rozwiązać ani przez upowszechnienie kontraktów, ani mnożenie spółek. Ale racjonalne rozwiązanie jest możliwe. Ludzie, nawet związki zawodowe, je zaakceptują. Pod jednym warunkiem: musi być ograniczone, choćby przez podatki, płacowe rozpasanie prezesów.