Walka o unijny budżet to nie tylko mityczne 300 mld zł obiecane w słynnym spocie przez Donalda Tuska. Aby zrozumieć sens zmian, które zachodzą w tej dziedzinie, należy oderwać się od liczb.
Przy okazji ustalania budżetu 2013–2020 pojawiło się wiele pomysłów, które znacznie utrudnią jego wydawanie. O ile część z nich jest jak najbardziej uzasadniona – np. dążenie do tego, by budowane obiekty nie były pomnikami urzędniczej pychy, ale by miały również uzasadnienie ekonomiczne. O tyle znaczna większość po prostu skomplikuje skonsumowanie – zostańmy przy nomenklaturze premiera – 300 mld. Bo jak inaczej potraktować postulat o zmianie kwalifikowalności VAT? Jeśli ma go płacić podmiot zaangażowany w inwestycje, a nie jak było dotychczas – Bruksela, oznacza to wzrost kosztów realizacji projektu.
Do tego dochodzi zwiększenie wkładu własnego i propozycja warunkowości makroekonomicznej (limity długu i deficytu budżetowego, którego państwo otrzymujące pieniądze unijne nie może przekroczyć). Większy wkład własny państwa oznacza jego większe zadłużenie. Powiązanie tego z warunkowością makroekonomiczną jest po prostu pułapką (jakkolwiek idea dbania o finanse publiczne jest słuszna).
Mam nadzieję, że będziemy w stanie ominąć te budżetowe miny. Do tej pory radziliśmy sobie z wydawaniem funduszy. Nie jestem jednak pewien, czy z takimi pułapkami poradzą sobie państwa takie jak Rumunia czy Bułgaria, co rusz krytykowane za łamanie unijnych standardów w wykorzystywaniu pieniędzy budżetowych. Dla nich nowy budżet to tylko mglista obietnica. Budżetowa fatamorgana. Przy okazji walki o pieniądze zadbajmy o to, by i dla nas perspektywa nie była mirażem.