Prezydent Francji coraz częściej czuje wspólnotę interesów z Rzymem i Madrytem
Na trzy miesiące przed 50. rocznicą zawarcia przez generała Charles’a De Gaulle’a i kanclerza Konrada Adenauera traktatu elizejskiego, który zapoczątkował „specjalne” stosunki między Francją i Niemcami, coraz więcej wskazuje na to, że dla Paryża ważniejsze od Berlina okazują się Madryt i Rzym.
Na trzy miesiące przed 50. rocznicą zawarcia przez generała Charles’a De Gaulle’a i kanclerza Konrada Adenauera traktatu elizejskiego, który zapoczątkował „specjalne” stosunki między Francją i Niemcami, coraz więcej wskazuje na to, że dla Paryża ważniejsze od Berlina okazują się Madryt i Rzym.
A Francois Hollande stał się pierwszym prezydentem V Republiki, który jest gotów budować integrację europejskiego projektu inaczej niż tylko poprzez umocnienie stosunków z sąsiadem zza Renu.
Decydują o tym przede wszystkim pieniądze. Nigdy od zakończenia II wojny światowej różnica między gospodarką Niemiec i Francji nie była tak duża. Z jednej strony kraj o ustabilizowanych finansach publicznych, niskim bezrobociu i konkurencyjnym przemyśle, z drugiej państwo w recesji, którego dług szybko rośnie, bezrobocie dotyka już trzech milionów obywateli i niemal każdego tygodnia któraś z dużych firm przenosi produkcję za granicę.
W tej sytuacji Francois Hollande coraz częściej czuje wspólnotę interesów z Hiszpanią i Włochami, państwami, które potrzebują pomocy, niż Niemcami czy Holandią, które takiej pomocy miałyby udzielać.
Francuski dziennik „Le Monde” wylicza zewnętrzne objawy takiego przetasowania układów w Europie: a to na jednym ze spotkań Hollande przedłuża rozmowę ze swoimi współpracownikami, nie zważając, że pani kanclerz czeka na spotkanie z nim; a to francuski prezydent przyjmuje uroczyście w Pałacu Elizejskim przywódców opozycyjnej SPD, aby dać do zrozumienia, że współpraca z Niemcami nie musi opierać się tylko na kontaktach z kanclerz Merkel; a to nowa oficjalna formuła na określenie tandemu francusko-niemieckiego nie brzmi już „Merkozy”, ale zdecydowanie bardziej oficjalnie „partnerstwo, które nie rości sobie pretensji do wyłączności w Europie”.
Ale także lista obszarów spornych między Paryżem i Berlinem staje się coraz dłuższa. Francuzi, razem z Hiszpanami i Włochami, chcą jak najszybciej doprowadzić do powstania europejskiego systemu nadzoru bankowego, dzięki któremu Niemcy będą współfinansować ewentualny ratunek dla banków południa kontynentu. Popierają także uruchomienie europejskich funduszy, które uratują Hiszpanię przed bankructwem. I naciskają, aby plany oszczędnościowe dla „peryferyjnych” krajów Unii Europejskiej zostały przez Brukselę poluzowane.
Na każdy z tych punktów Angela Merkel odpowiada mniej lub bardziej głośnym „nein”. Z natury kompromisowa i gotowa uniknąć otwartego zwarcia, teraz staje się coraz bardziej asertywna wobec żądań Paryża, bo wie, że inaczej przegra przyszłoroczne wybory do Bundestagu. Zdecydowana większość jej rodaków ma bowiem wrażenie, że już i tak zbyt dużo wydała na ratowanie strefy euro.
Czy zatem na mostku kapitańskim zjednoczonej Europy tandem francusko-niemiecki zastąpi teraz duet francusko-hiszpański, czy może francusko-włoski? Nie może być o tym mowy, bo kraje te mają zbyt dużo własnych problemów, aby mieć jeszcze siłę na zajmowanie się całą Europą. Jeśli Francois Hollande definitywnie opuści swoje miejsce, które dla prezydenta Francji zarezerował układ De Gaulle – Adenauer, zajmie je nie kto inny, lecz rynki finansowe. To one znów będą miały przemożny wpływ na rozwój Wspólnoty, bo nawet potężne Niemcy są mimo wszystko zbyt słabe, aby samodzielnie decydować o zjednoczonej Europie.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama