Nieco ponad dwa miesiące temu (21 czerwca) cena baryłki ropy Brent zanurkowała na chwilę poniżej 90 dolarów. Wydawało się wtedy, że spadki mogą być jeszcze głębsze, gdyż zwalniająca światowa gospodarka wykazuje mniejsze zapotrzebowania na najważniejszy surowiec energetyczny, a ropy wydobywa się ciągle o ponad milion baryłek dziennie więcej niż wynosi jej zużycie. Jednak zarządzający funduszami surowcowymi przestali wierzyć w spadki i przystąpili do zakupów.
Pierwsza fala wzrostowa, która wyniosła cenę ropy do poziomu, na którym rozpoczynała rok, była pokłosiem sankcji nałożonych na Iran oraz uspokojenia się sytuacji w strefie euro. Od początku lipca na rynki zachodnie płynie o milion baryłek dziennie mniej ropy i chociaż Arabia Saudyjska uzupełnia te braki, to tak czy inaczej istotnie zmniejszyły się światowe rezerwy wydobywcze. Może mieć to kluczowe znaczenie, gdyby jakiś następny dostawca nawet na chwilę zniknął z rynku. Co więcej, konflikt wokół Iranu na pewno prędko nie wygaśnie i będzie powodował na rynku ropy dalsze reperkusje.
We wtorek Iran ogłosił na przykład, że będzie militarnie wspierał chwiejący się reżim w Syrii. Interwencja Iranu mogłaby szybko położyć kres rewolucji, gdyż żołnierze perscy w przeciwieństwie do Syryjczyków nie musieliby strzelać do własnych obywateli. Zachód raczej jednak na to nie pozwoli — wyraźnie wskazuje na to wypowiedź prezydenta Francji, który wezwał syryjskich buntowników do utworzenia rządu tymczasowego. Niewykluczony jest więc wariant libijski. O ile Syria nie jest znaczącym graczem na rynku ropy naftowej, o tyle Iran ma wciąż spore możliwości odwetowe w zakresie blokowania dostaw i niszczenia platform wydobywczych znajdujących się na terytorium sąsiednich krajów. Konflikt zbrojny na Bliskim Wschodzie z udziałem Iranu mógłby spowodować wzrost cen ropy o 15-20 dolarów za baryłkę.
Bliskowschodni huragan jest więc potencjalnie znacznie groźniejszy niż Isaac, który buszuje teraz nad Luizjaną. Tropikalny cyklon nie ma aż takiej siły niszczącej jak Gustav czy Ike (o Katrinie nie wspominając) i wygląda na to, że jedynym jego skutkiem dla rynku ropy będzie czasowe wstrzymanie wydobycia na niektórych platformach, co nie potrwa dłużej niż tydzień.
Inwestorzy, którzy od początku sierpnia kupują kontrakty na ropę, nie liczą jednak wcale na huragan. Najważniejszy światowy surowiec energetyczny należy do grupy ryzykownych aktywów silnie powiązanych ze światowym wzrostem gospodarczym. Zamiast kupować akcje, które mocno już od początku roku zdrożały (amerykański S&P 500 o 14%, niemiecki DAX aż o 19%), przerzucili się na ropę naftową. Czy słusznie?
W krótkiej perspektywie na pewno tak. W odróżnieniu jednak od giełd podaż i popyt na surowce dostosowuje się do rosnących cen. Produkcja w krajach OPEC oraz w USA już jest bardzo wysoka, w drugiej połowie roku prawdopodobnie wróci na rynek ropa z Sudanu (Sudan Południowy zawarł wreszcie układ z Północnym), wzrośnie też wydobycie w Jemenie i w Brazylii. Wobec anemicznego wzrostu światowej gospodarki, spowolnienia w Chinach, które odpowiadają za około połowę wzrostu popytu na ropę w najbliższych latach, trudno więc liczyć na istotny wzrost zużycia czarnego złota przy tak wysokiej jego cenie.
Bez poważniejszych zawirowań geopolitycznych trudno zatem liczyć na kontynuację wzrostów cen ropy. Moim zdaniem bardziej prawdopodobna są korekta i spadek cen ropy Brent do poziomu nieco powyżej 100 dolarów za Baryłkę. Ropa amerykańska (WTI) ciągle będzie znacząco tańsza, ale różnica cenowa między nimi powinna się zmniejszać. Z jednej strony bowiem pracuje rurociąg Seaway transportujący nadwyżki ze środka kontynentu amerykańskiego na wybrzeże, co zmniejsza potrzeby importowe Amerykanów, z drugiej zaś zakończone zostaną wkrótce prace konserwacyjne na platformach wiertniczych na Morzu Północnym, co przyczyni się do wzrostu podaży ropy Brent.