Gdy osiem lat temu Polska przystępowała do Unii Europejskiej, nikt się nie spodziewał, że role tak szybko się odwrócą. Byliśmy krajem, który ma dorównać, jesteśmy strażnikami unijnych zasad.
Negocjacje akcesyjne pamiętam jako nieprzerwane pasmo strofowania naszego kraju. Kolejne państwa, które przejmowały przewodnictwo we Wspólnocie, stawiały naszym negocjatorom zadania do wypełnienia. A to nasz przemysł niezgodnie z prawem korzystał z pomocy państwa, a to rolnicy łamali unijne regulacje sanitarne, a to polskie granice były nieszczelne. Każda krytyczna opinia z Brukseli, nawet wypowiedziana przez niskiej rangi urzędnika, była przedmiotem debaty w mediach, a nawet w Sejmie.
W ścisłym egzekwowaniu warunków przystąpienia Polski do Unii celowały w szczególności Francja i Belgia, a także kraje południa Europy. Po części z zadufania i wiary we własną nieomylność. A po części z niechęci do poszerzenia, które nieodwołalnie musiało oznaczać przesunięcie środka ciężkości Wspólnoty na wschód. O zakończeniu trwających pięć lat rokowań ostatecznie zadecydował kanclerz Gerhard Schroeder. Rozumiał, że o tym, czy Polska i jej sąsiedzi powinni znaleźć się we Wspólnocie, decyduje historyczna konieczność, a nie to, czy dostosowały się do przepisów każdej z 80 tysięcy stron prawa europejskiego.
Margaret Thatcher już 30 lat temu mówiła, że proces przystępowania do Unii polega na upokarzającym przyjmowaniu wszystkich warunków Brukseli, po to by będąc już w środku, dyktować warunki innym. Ale chyba i ona nie spodziewała się, że w przypadku ostatniego poszerzenia Unii zmiana ról nastąpi tak szybko. Dziś to nie polskie, ale hiszpańskie, greckie czy portugalskie przedsiębiorstwa nie potrafią skutecznie konkurować na wspólnym rynku. To prezydent Francji, a nie premier Polski, przyznaje, że dla jego kraju wymogi umowy z Schengen i liberalnej unijnej polityki handlowej są zbyt wymagające i należy je zmienić.
To szefowie rządów Holandii i Finlandii uważają, że nie stać ich na finansowanie na obecnym poziomie unijnych funduszy strukturalnych, choć ich wypłata to nie jałmużna, tylko należna rekompensata dla biedniejszych państw Wspólnoty za otwarcie swoich rynków dla firm z państw bogatszych. To nie polskie, ale hiszpańskie, francuskie czy brytyjskie banki potrzebowały pomocy państwa, aby uniknąć bankructwa.
Dla Polski kłopoty niedawnych mentorów mogą być powodem cichej satysfakcji, ale wiadomością dobrą nie są. Potrzebujemy jeszcze kilkanaście lat sprawnego działania Unii, aby dorównać poziomem życia Zachodowi. Ale już teraz dla dobra samej Wspólnoty głos Polski powinien być w Brukseli brany znacznie poważniej pod uwagę niż dotychczas. Bo w wielu obszarach uczeń przerósł mistrza.