5,85 zł – dokładnie tyle trzeba było wydać wczoraj za benzynę 95 na stacjach w Gubinie w woj. lubuskim. To rekord w skali kraju. I w historii polskiego rynku paliwowego. Nie warto go jednak zapamiętywać, bo za chwilę będą padały kolejne.
– Jeszcze nie wszystkie stacje przeniosły na klientów hurtowe podwyżki paliwa – zwracają uwagę eksperci. W sobotę PKN Orlen i Lotos podniosły hurtową cenę bezołowiówki do poziomu 5,61 zł brutto za litr. Podwyżkę tłumaczą krótko: Drożeje ropa.
To przez nią lada chwila paliwo w całym kraju kosztować będzie 5,8 zł. I niestety najprawdopodobniej nie będzie to szczyt jego możliwości. Bo drożeje nie tylko ropa, lecz także dolar. Wystarczy, że tendencje widoczne na rynkach surowcowym i walutowym utrzymają się jeszcze przez dwa tygodnie, a na stacjach ceny wszystkich paliw będą się rozpoczynały cyfrą 6.
– Rosnące ceny ropy uderzą przede wszystkim w osłabione kraje Europy Zachodniej oraz w gospodarki wschodzące, takie jak Polska. Inwestorzy zaczną wyprzedawać ich waluty i kupować dolary. W efekcie można się spodziewać umocnienia amerykańskiego pieniądza – tłumaczy Marek Rogalski, główny analityk DM BOŚ. Upraszczając tę filozofię – benzyna jest droga, bo drogi jest dolar, a dolar jest drogi, bo droga jest ropa. Koło się zamyka. Widać to było już po wczorajszych notowaniach walut – po południu za dolara płacono 3,13 zł – o kilka groszy więcej niż pod koniec ubiegłego tygodnia.
Dla kierowców oznacza to same złe wieści – wystarczy, że dolar dobije do 3,2 zł, co może nastąpić jeszcze w tym tygodniu, a Orlen i Lotos będą kontraktowały baryłkę – po przeliczeniu – po 400 zł. To zaś wystarczający powód do tego, aby już na początku przyszłego tygodnia ceny benzyny na stacjach otarły się o psychologiczną granicę 6 zł za litr. I to przy założeniu, że ceny ropy ustabilizują się na poziomie 125 dol. A to jest mało prawdopodobne.
Od lutego ropa Brent podrożała o 15 dol., przebijając pod koniec ubiegłego tygodnia poziom 126 dol. Co prawda wczoraj płacono za nią 124 dol., jednak analitycy twierdzą, że to tylko skromna korekta.

Dolar po 3,2 zł oznacza, że Orlen i Lotos będą płaciły za baryłkę 400 zł

– Szybkiego uspokojenia sytuacji na rynku surowca nie ma co oczekiwać. Obecnie największy wpływ na jego cenę ma czynnik polityczny, czyli groźba poważnych konfliktów w Iranie i Syrii, które w dodatku mogą się rozlać na inne kraje eksportujące ropę – wyjaśnia Urszula Cieślik, dyrektor działu prognoz i analiz w firmie Reflex. Dodaje, że obecnie to właśnie polityka jest najmniej przewidywalnym i jednocześnie najbardziej wpływowym czynnikiem decydującym o cenie ropy. Z kolei krótkowzrocznym politykom, głównie z krajów zagrożonych niewypłacalnością, właśnie na drogiej ropie zależy – w końcu im droższe paliwo kierowcy wlewają do baków swoich aut, tym wyższe kwoty przelewają do państwowych budżetów.

Gdyby ropa podrożała do 150 dol. za baryłkę, litr benzyny na stacjach kosztowałby 7 zł

Wyjaśniając przyczyny wysokich cen paliw, przedstawiciele koncernów solidarnie i za każdym razem zwalają winę na dwa, niezależne od nich czynniki: notowania ropy naftowej oraz kurs dolara. Ale przecież od historycznego rekordu z 2008 roku surowiec oddziela dziś bariera 25 dol., zaś amerykańska waluta kosztuje nieco ponad 3,1 zł, gdy na początku stycznia warta była 40 groszy więcej. Jak więc możliwe, że akurat teraz mamy najdroższe paliwo w historii? – Mamy pecha. Trafiliśmy na złą wypadkową tych dwóch czynników – twierdzą eksperci.
Rzeczywiście. Wyliczając cenę surowca w złotych, okazuje się, że polskie koncerny kontraktują go rekordowo drogo – płacą po 390 zł za baryłkę, o 20 zł więcej niż miesiąc temu i 60 zł niż rok temu. Jest drożej nawet w porównaniu ze sławnym szczytem szczytów, który przypadł na 8 lipca 2008 – baryłka kosztowała wtedy aż 147,3 dol., ale za to dolar wart był tylko 2,1 zł. Dzięki temu polskie koncerny naftowe kontraktowały go po niecałe 310 zł, a kierowcy płacili za benzynę po 4,5 – 4,6 zł. A i tak uznawano to za cenę z sufitu. Jak się jednak okazało, ropa i paliwa pojęcia sufit nie znają.
Zdaniem ekspertów najbardziej kieszeniom kierowców ulżyłoby uspokojenie sytuacji w Iranie i Syrii. Innym sygnałem do obniżek byłyby dane o spadającym popycie na surowiec, świadczące o spowolnieniu gospodarczym. Dowodów na tę tezę nie trzeba szukać daleko – gdy w drugiej połowie 2008 roku do drzwi największych gospodarek świata zapukał kryzys finansowy, globalne zapotrzebowanie na surowiec spadło o kilkanaście procent, a cena ropy zjechała w dół ze wspomnianego poziomu 147,3 dol. do zaledwie 40 dol. na koniec grudnia. Teraz jednak taki scenariusz nie wchodzi w grę. – Obecnie świat jest w znacznie lepszej kondycji finansowej. Wczoraj Chiny ogłosiły, że w lutym importowały średnio prawie 6 mln baryłek ropy dziennie, czyli o niemal 20 proc. więcej niż rok temu – wyjaśnia Urszula Cieślik, dyrektor działu prognoz i analiz w firmie Reflex badającej rynek paliwowy.
Póki co zatem kierowcom pozostaje w napięciu obserwować wydarzenia na Środkowym Wschodzie. I modlić się, aby nie spełniły się przepowiednie ekonomistów pesymistów wróżących, że jeżeli groźba poważnego konfliktu nie zostanie zażegnana, to jeszcze przed wakacjami ropa przebije historyczny sufit i będziemy płacili za nią ponad 150 dol. Przy dolarze na poziomie 3 zł oznaczałoby to benzynę po 6,5 – 7 zł. Wniosek jest prosty: w hossie nie jeździmy, bo paliwo jest za drogie, w kryzysie też nie, bo nie mamy za co zatankować.