Ostatnio często zdarza się poszukiwanie w przeszłości analogii do obecnego kryzysu. Najczęściej przywoływany jest Wielki Kryzys z końca lat 20. ubiegłego wieku. Nie tak dawno „Financial Times” porównywał obecną sytuację do wojny trzydziestoletniej w XVII wieku. Mnie jakoś najbardziej przekonuje porównanie do sytuacji w Japonii w latach 90. ubiegłego stulecia.
Ostatnio często zdarza się poszukiwanie w przeszłości analogii do obecnego kryzysu. Najczęściej przywoływany jest Wielki Kryzys z końca lat 20. ubiegłego wieku. Nie tak dawno „Financial Times” porównywał obecną sytuację do wojny trzydziestoletniej w XVII wieku. Mnie jakoś najbardziej przekonuje porównanie do sytuacji w Japonii w latach 90. ubiegłego stulecia.
Japońska gospodarka przez wiele lat rozwijała się bardzo szybko, co było przyczyną obaw Amerykanów, że mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni w końcu wykupią co lepsze firmy w USA. W latach 1985 – 1989 japoński boom był napędzany tanim kredytem, co umożliwiały wyjątkowo niskie stopy procentowe. Doprowadziło to do powstania gigantycznej bańki na rynku nieruchomości. W końcu zareagował bank centralny, podnosząc oprocentowanie. Boom się skończył i w zasadzie od 1990 roku Japonia jest w stagnacji. Japończycy wpakowali setki miliardów dolarów, jeśli nie biliony, w pobudzenie gospodarki. I nic. Bank centralny obniżył stopy procentowe do jeszcze niższego poziomu niż przed pęknięciem bańki. Też nie pomogło. Po tym wszystkim zostało zadłużenie, które obecnie przekracza już 200 proc. PKB.
Podobieństwo sytuacji w Japonii z obecnym stanem USA jest ogromne. W obu państwach przyczyną kryzysu było utrzymywanie niskich stóp procentowych i w obu załamanie zaczęło się na rynku nieruchomości, gdy w końcu banki centralne podniosły oprocentowanie. Amerykanie pobudzają gospodarkę znacznie większymi kwotami, niż wydali Japończycy, ale efekty są równie mizerne.
Część ekonomistów uważa, że amerykańska gospodarka jest bardzo żywotna i wróci do wzrostu. Pytanie tylko, do jakiego?
Zadłużenie USA zbliża się do 100 proc. PKB. Wprawdzie obecnie rentowności ich papierów dłużnych są bardzo niskie, przez co obsługa długu mniej kosztuje amerykański budżet federalny, ale za kilka lat, kiedy trzeba będzie zrefinansować część obligacji, państwo będzie musiało płacić większe odsetki. Wtedy odczuje to budżet, a potem pewnie i sami Amerykanie, bo trzeba będzie podnosić podatki, redukować wydatki.
Obecna sytuacja w USA i strefie euro przypomina stagnację w Japonii na początku lat 90.
Jest jeszcze jedno podobieństwo pomiędzy Japonią a USA. Ta pierwsza w trakcie tych dwóch kiepskich dekad miała okresy, gdy jej gospodarka przyspieszała, by zaraz spowolnić. Stany też zaczęły przyspieszać po I fazie kryzysu finansowego, a teraz spowalniają. Analitycy tłumaczą to problemami Europy, jednak fakt jest faktem – również USA zaczynają podążać tą płaską, zbliżoną do zera, sinusoidą.
Jednak nie tylko między USA a Japonią widać analogie. Otóż upadek Lehman Brothers mocno uderzył w europejskie banki, w ratowanie których zaangażowały się rządy. Jednocześnie starały się one pompować publiczne pieniądze w zamierającą gospodarkę. W efekcie zadłużenie państw w Europie mocno podskoczyło, co wywołało drugą falę kryzysu związaną z problemami finansowymi państw strefy euro. To ponownie bije w banki europejskie, jako że obligacje rządowe stanowią dużą część ich portfela. Na dodatek zawirowania powodują, że w zasadzie papiery każdego państwa mogą stać się zarzewiem kłopotów. Za sprawą spowolnienia banki europejskie mają też problemy z kredytobiorcami prywatnymi, a to w połączeniu ze stratami na obligacjach powoduje, że brakuje im gigantycznych sum. Identycznie było w latach 90. w Japonii. Tamtejsze banki były wspomagane na wielką skalę przez bank centralny, EBC zaś teraz pompuje w europejskie instytucje finansowe setki miliardów euro. W Japonii te działania nie przyniosły efektów w postaci wzrostu akcji kredytowej. W Europie pieniądze z EBC szybko do niego wróciły w postaci depozytów utrzymywanych w nim przez banki.
Różnica jest zaś taka, że Japonia przez całą dekadę starała się stymulować gospodarkę, a Europy już na to nie stać. Państwa strefy euro będą się oddłużać albo przestaną zaciągać nowe długi.
Istnieje ryzyko, że w najbliższych latach nie będzie ani publicznej pomocy dla gospodarki, ani też nie wzrośnie akcja kredytowa. Do tego dochodzi jeszcze pogorszenie stopy życiowej w niektórych krajach. To wszystko razem może oznaczać kilka lat mizernego wzrostu gospodarczego lub jego braku, tak jak było to w Japonii.
Oczywiście Japonia była krajem, a strefa euro to grupa państw. Niektórzy uważają, że Europa poradzi sobie lepiej, bo ma Niemcy. Jednak ich obecne sukcesy gospodarcze to w dużym stopniu skutek kryzysu, który osłabił euro. Wystarczy uspokojenie sytuacji, aby euro zaczęło się wzmacniać, co w końcu pogorszy konkurencyjność niemieckich fabryk i uderzy w eksport z tego kraju. Zwłaszcza że spora część konsumentów w Europie, jak Grecy czy Hiszpanie, już zaczyna oszczędzać albo wkrótce zacznie. Jeśli Niemcy zaczną spowalniać, to stagnacja w Europie się wydłuży.
Wieloletnie spowolnienie w Japonii spowodowało, że kraj, który był blisko dogonienia najbogatszych, teraz wyprzedzany jest przez bardziej dynamiczne państwa. Obecnie to Chiny są drugą gospodarką świata. A w kolejce są już następne – Indie czy Brazylia. Tymczasem Japonia po recesji w roku 2009 przez III kw. roku 2011 także notowała ujemny wzrost gospodarczy.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama