Hucznie otwierano wczoraj odcinek autostrady A2 do niemieckiej granicy. I mimo tego, że trasa wygląda całkiem porządnie, nowocześnie i ekologicznie, warto sobie zadać pytanie, dlaczego otwierano ją dopiero wczoraj.
Hucznie otwierano wczoraj odcinek autostrady A2 do niemieckiej granicy. I mimo tego, że trasa wygląda całkiem porządnie, nowocześnie i ekologicznie, warto sobie zadać pytanie, dlaczego otwierano ją dopiero wczoraj.
Przecież umowę koncesyjną spółka Autostrada Wielkopolska podpisała z rządem w 1997 roku. Czternaście lat temu. Łącznie A2 pod zarządem tej spółki liczy 255 kilometrów. Czyli każdy rok od podpisania koncesji przekłada się na powstanie nieco ponad 18 kilometrów autostrady. Takie wyliczenia są oczywiście naciągane, ale tak czy inaczej ów wynik nie jest imponujący.
Pomińmy technikalia takie jak negocjacje dotyczące warunków finansowania i znalezienie pieniędzy na budowę. To zawsze zajmuje czas. Dużą jednak rolę w przeciąganiu budowy 250 kilometrów autostrady odegrał niejaki Jan Kulczyk, a właściwie to, jak Kulczyka traktowało państwo polskie. Raz Kulczyk dobry, kiedy indziej zły. Dobry, gdy podpisano z nim umowę koncesyjną i pozwolono trochę zbudować, zły, kiedy uznano go za mętnego oligarchę i poszedł w odstawkę razem z budową autostrady.
Do czasu, kiedy znów się okazał dobry, bo państwo z A2 bez Kulczyka nie mogło sobie poradzić. Chyba najlepszym wyjściem jest traktowanie Kulczyka tak jak wczoraj, dosyć neutralnie w ramach partnerstwa biznesowego. Prawda jest bowiem taka, że niezależnie od tego, czy Kulczyk się podoba, czy nie, pozostanie już jednym z najważniejszych przedsiębiorców w tym kraju. I do tego facetem dosyć upartym, który przez 14 forsował budowę autostrady ze sporą konsekwencją. W przeciwieństwie do polskiego państwa.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama