Epokę ślepego euroentuzjazmu mamy za sobą. Weszliśmy do klubu, którego interesy często odbiegają od naszych. Podjęta siedem lat temu decyzja była konieczna z politycznego punktu widzenia, ale spowodowała też koszty, których nie przewidzieliśmy.
Problemy widać w rolnictwie. Dla władz w Warszawie jest już jasne, że pieniądze z Brukseli nie są wydawane w prawidłowy sposób. Aż 80 proc. nakładów idzie na dopłaty bezpośrednie, które w kraju o tak rozdrobnionej strukturze agrarnej jak nasza niczym nie różnią się od subwencji socjalnych. Dlatego w zeszłym miesiącu minister Marek Sawicki zawarł niespodziewany sojusz z Wielką Brytanią. Londyn od lat zwalcza sponsorowaną przez Francję Wspólną Politykę Rolną (CAP), z której Polska od początku członkostwa otrzymała już prawie 20 mld euro.
– Polska potrzebuje czegoś zupełnie innego: nakładów na modernizację produkcji, zakup sprzętu dla rolników, szkolenia zawodowe, rozwój infrastruktury. Innymi słowy: przygotowania wsi do konkurencji międzynarodowej – wskazuje „DGP” Hugo Brady, ekspert londyńskiego Center for European Reform (CER), który opracował projekt przebudowy unijnej polityki dla wsi.
Francja, główny obrońca sowitych dopłat bezpośrednich, ma nowoczesne, wielkoobszarowe farmy, które powstały tam w latach 50., 60. i 70. XX w. Dziś samodzielnie wypracowują na tyle duże dochody, że subwencje Brukseli traktują jako nadwyżkę kapitału. Tę wykorzystują na zakup nowego sprzętu czy dodatkowej ziemi. Średnie gospodarstwo we Francji ma 56 hektarów, sześć razy więcej niż w Polsce. Dzięki dużej wydajności Francuzi zdobyli ogromną przewagę na rynkach. Wytwarzają m.in. 1/4 zbóż i wyrobów mlecznych. Polska jest daleko w tyle.
Szanse, że ten układ się zmieni, są niewielkie. W przedstawionej niedawno propozycji nowej perspektywy finansowej na lata 2014 – 2020 Komisja Europejska chce jeszcze bardziej zmniejszyć fundusze na rozwój obszarów wiejskich, z 96 do 89,9 mld euro. Pomysł KE popiera już nie tylko Francja, ale także Niemcy. Ci doszli do wniosku, że opłaca im się grać wspólnie z Paryżem. W zamian za zablokowanie zmian w polityce rolnej uzyskają korzyści w innych obszarach.

My wam rynki, wy nam pieniądze

Sztywne stanowisko Francji i Niemiec w sprawach rolnych może przynieść Polsce wiele kłopotów także z innego powodu: oszczędności trzeba będzie szukać w drugiej, wielkiej pozycji budżetu Brukseli, czyli funduszach strukturalnych. Już w grudniu zeszłego roku w specjalnym liście przywódcy Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Holandii, Szwecji, Finlandii i Austrii zapowiedzieli, że nie zgodzą się na realne (po odliczeniu inflacji) zwiększenie wydatków Brukseli w następnej (2014 – 2020) perspektywie finansowej. W minionym tygodniu jeszcze bardziej usztywnili stanowisko, doprowadzając już nie tylko do zamrożenia, ale do realnego zmniejszenia wydatków Unii w 2012 r.
Jorge Nunez, ekspert brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS), nie ma wątpliwości: to będzie oznaczać złamanie układu, który został zawarty w chwili przystąpienia Polski do Unii. – Premier Hiszpanii Felipe Gonzalez przystał na utworzenie w ramach Unii jednolitego rynku od 1 stycznia 1993 r. i zniesienie wszelkich przeszkód w handlu w zamian za zwielokrotnienie funduszy strukturalnych. W ten sposób Hiszpania zgodziła się na otwarcie swojego rynku dla koncernów Niemiec w zamian za rekompensatę, jaką stanowiły finansowane głównie przez Niemcy fundusze strukturalne. Ten sam model został powtórzony w 2004 r., gdy do Unii wchodziła Polska. Teraz jednak może zostać on złamany – tłumaczy „DGP”.
Nasz kraj jest bowiem największym (około 10 mld euro rocznie) beneficjentem unijnych funduszy strukturalnych. A to właśnie ta pozycja, siłą rzeczy, w największym stopniu padnie ofiarą cięć.
Polski MSZ nie ukrywa oburzenia. W opracowanym niedawno „bilansie korzyści i kosztów członkostwa w UE” polscy dyplomaci oceniają, że próba ograniczenia budżetu Unii „ignoruje fakt, że budżet Unii spełnia zupełnie inne funkcje niż budżety narodowe, ponieważ jest w dużej mierze narzędziem inwestycyjnym”.
Ale na oburzenie jest już za późno. Jeśli fundusze strukturalne dla Polski zostaną radykalnie ograniczone, nasz kraj nie może przywrócić ochrony rynku. Nie zmieni także struktury gospodarki, której strategiczne gałęzie zostały przejęte przez zachodni kapitał. – Przez wiele lat taka strategia miała sens, zachodnie koncerny były bowiem jedynym źródłem kapitału, technologii i nowoczesnej organizacji pracy w zubożałym przez cztery dekady komunizmu kraju. Teraz jednak wzbudza ona wątpliwości, ponieważ alternatywne modele rozwoju, przede wszystkim w Azji Południowo-Wschodniej, okazały się skuteczniejsze w obliczu kryzysu – tłumaczy „DGP” Ansgar Belke, ekonomista Uniwersytetu w Duisburgu.
Wymuszone unijną zasadą swobodnego przepływu kapitału pełne otwarcie polskiego rynku finansowego dla zachodnich grup kapitałowych też ma minusy. Dowodzi tego przedstawiona w ubiegłym tygodniu analiza agencji Moody’s. Amerykańscy eksperci obniżyli ocenę wiarygodności kredytowej dla polskich banków m.in. dlatego, że niemal wszystkie należą do zachodnich grup finansowych. A te, z powodu kłopotów w macierzystych krajach, mogą teraz transferować zyski wypracowane w Polsce i ograniczać w naszym kraju udzielanie kredytów. – Zasada swobody przepływu kapitału została ustanowiona w Unii stopniowo w latach 1962 – 1992, po tym jak wszystkie kraje członkowskie przez lata działania gospodarki rynkowej zbudowały własne potężne grupy finansowe. Tej szansy Polska nigdy nie miała – wskazuje Ansgar Belke.
Różnice w aktywach największego banku Francji BNP Paribas (2,3 bln euro) i Polski (40 mld euro) pokazują, jak bardzo polski sektor finansowy wciąż odbiega od tego, który istnieje w krajach starej Unii.



Na polskie koncerny zabrakło czasu

Podobny problem dotyczy pozostałych działów naszej gospodarki. Bruksela wymusiła otwarcie polskiego rynku oraz wprowadzenie zakazu dyskryminacji ze względu na narodowość w procesie prywatyzacji. Z tego m.in. powodu Polska nie ma wielu grup przemysłowych o znaczeniu międzynarodowym. To dokładne przeciwieństwo strategii, jaką przyjęły Japonia, Korea Południowa i inne kraje Azji Południowo-Wschodniej. Te zdecydowały się na otwarcie rynków dopiero po zbudowaniu koncernów przemysłowych mogących konkurować jak równy z równym z zachodnimi firmami.
Jest też bliższy przykład: Turcja. W ubiegłym roku rozwijała się w tempie 9 proc., w tym ma być podobnie. Dwa razy szybciej niż Polska. – 10 lat temu Turcy zawarli umowę o wolnym handlu z Brukselą, dzięki której unijny rynek z 500 milionami konsumentów stanął przed nimi otworem. Ale nie muszą przestrzegać wielu regulacji Unii, jak restrykcyjne zasady pomocy państwa, normy ekologiczne, regulacje socjalne czy swoboda przepływu kapitału – zwraca uwagę Jorge Nunez.
To daje Ankarze czas na zbudowanie własnych grup przemysłowych i kapitałowych, które w niektórych dziedzinach, jak budownictwo czy przemysł tekstylny, zaczynają liczyć się nawet w skali międzynarodowej. Przykład: linie Turkish Airlines nie muszą się obawiać otwartej konkurencji wielkich przewoźników, jak Lufthansa czy Air France w ramach porozumienia o wspólnym europejskim niebie. I dziś grają w innej lidze niż polski LOT. W ubiegłym roku dysponowały flotą 240 samolotów (pięć razy więcej niż nasz przewoźnik), która przewiozła 30 mln pasażerów (sześć razy więcej). Turkish Airlines jest nawet brany pod uwagę jako jeden z możliwych inwestorów przy prywatyzacji polskiego przewoźnika. Sam LOT może natomiast marzyć już tylko o roli regionalnej linii, dowożącej pasażerów dla największych, europejskich graczy.

Ekologia nas dołuje

Bardzo szybkie zniesienie ceł (poza rolnictwem) w handlu między Polską i UE, a także przejęcie przez nasze firmy roli podwykonawców dla zachodnich koncernów spowodowały olbrzymie uzależnienie naszego kraju od koniunktury w starej Unii. Dziś 78,6 proc. polskiego eksportu trafia na tamtejsze rynki. Przez wiele lat taki układ napędzał wzrost gospodarczy. Tylko w latach 2003 – 2010 wartość sprzedaży polskich towarów za granicę podwoiła się z 47,5 do 117,4 mld euro. Jednak w miarę pogłębiania się problemów krajów strefy euro takie uzależnienie stało się kulą u nogi.
Do Niemiec trafia 25,9 proc. naszego eksportu. Jeśli znów wpadną w recesję – co jest bardzo prawdopodobne – odbije się to na kondycji naszych firm. Tymczasem muszą one udźwignąć coraz większe koszty związanie z wyśrubowanymi normami ekologicznymi.
Już teraz, jak oblicza GUS, nakłady na ten cel przekraczają 10 mld zł rocznie. Jeśli doliczyć do tego wydatki ludności na utylizację wody i śmieci – 35 mld. Ale to dopiero początek. Unia zobowiązała się, że do 2020 r. zredukuje o 20 proc. emisję gazów powodujących efekt cieplarniany, ograniczy zużycie energii i zwiększy do 20 proc. udział w bilansie energetycznym źródeł odnawialnych. Polski rząd już uświadamia sobie, jak ogromne to obciążenie. Stąd decyzja premiera Donalda Tuska, który w czerwcu tego roku zawetował dalej idące cięcia w emisji CO2. Produkujemy aż 95 proc. elektryczności ze spalania węgla i takie cięcia kosztowałyby nas najwięcej.
Ale i obecne zobowiązania ekologiczne są ogromnym obciążeniem dla gospodarki. Aby dostosować się do nowych wymogów i uniknąć drastycznych kar, polskie koncerny energetyczne będą musiały wydać w najbliższych 9 latach aż 70 mld euro. Znaczna część tych pieniędzy trafi do zachodnich koncernów, takich jak Areva czy ABB, bo tylko one opanowały technologie budowy elektrowni jądrowych, siłowni gazowych najnowszej generacji czy przedsiębiorstw produkujących energię oparte na technologii czystego węgla.
Koszty związane z dostosowaniem polskiej gospodarki do unijnych norm ochrony środowiska są tak duże, że obniżą średnie tempo wzrostu gospodarczego o 1 pkt proc. do 2030 r. W okresie prosperity, gdy dochód narodowy Polski rósł o 6 – 7 proc., taka cena była do zaakceptowania. W sytuacji gdy kraj rozwija się w tempie 2 – 3 proc., to wydatek, na który nas nie stać. – Bardzo wymagające normy ekologiczne zostały przyjęte przez Unię pod naciskiem najbogatszych krajów Wspólnoty, takich jak Szwecja czy Niemcy. Trudno polemizować, że mają one korzystny wpływ na stan środowiska. Ale nawet w Berlinie i Sztokholmie wprowadzono je wówczas, gdy te kraje znajdowały się na o wiele wyższym poziomie rozwoju niż Polska – zwraca uwagę Jorge Nunez.
Problem także w tym, że przedsiębiorstwa z krajów spoza UE, jak Rosja, Chiny, Turcja czy USA, z którymi musimy bezpośrednio rywalizować, nie mają takich obciążeń. Normy ekologiczne podcinają w szczególności konkurencyjność najbardziej energochłonnych branż, jak produkcja cementu, nawozów sztucznych czy hutnictwo. Zdaniem Banku Światowego z powodu unijnych norm ekologicznych do 2020 r. ceny elektryczności w naszym kraju wzrosną o 20 proc.

Inwestycje są. Ale czy wystarczą?

Miernikiem słabnącej konkurencyjności Polski są słabe wyniki inwestycji zagranicznych w naszym kraju. W chwili przystępowania do Unii polski rząd spodziewał się, że światowe koncerny będą przenosić produkcję do naszego kraju, gdzie koszy są niskie i skąd można wygodnie podbić rynek całej Wspólnoty. Tak rzeczywiście się stało zaraz po akcesji: jak podaje PAIZ, w 2006 i 2007 r. zagraniczne firmy zaangażowały w Polsce odpowiednio 15,7 i 17,3 mld euro. To był absolutny rekord. Jednak euforia trwała krótko. W ubiegłym roku inwestycje zagraniczne zmniejszyły się do 7,5 mld euro, to mniej niż np. w roku 2000 (10,3 mld euro). – Ten spadek tłumaczy się kryzysem, ale to tylko część prawdy. W tym samym 2010 r. zagraniczni inwestorzy ulokowali w Chinach 106 mld dol., co było rekordem wszech czasów. Gdy Bruksela podpisała umowy o liberalizacji handlu z bardzo wieloma krajami, atrakcyjność Polski spadła – zwraca uwagę Ansgar Belke.
Dla polskich przedsiębiorców niewątpliwie rekompensatą są zamówienia na projekty finansowe z unijnych funduszy strukturalnych. Przynajmniej do 2013 r. to ogromna kwota – około 10 mld euro rocznie. Co prawda większość przetargów na projekty infrastruktury wygrywają koncerny budowlane z Niemiec, Austrii, Francji czy Hiszpanii, jednak jako podwykonawców zatrudniają polskich kontrahentów.
Trzeba jednak pamiętać, że Hiszpania, Grecja czy Portugalia, które od dwóch dekad korzystały z szerokiego strumienia takiej pomocy, dziś nie chwalą się jednoznacznie pozytywnym bilansem. Co prawda Hiszpania zbudowała dzięki mannie Brukseli drugą (po Chinach) największą sieć szybkiej kolei, najwięcej – w przeliczeniu na mieszkańca – autostrad i aż 52 lotniska, ale to nie wystarczyło, by zachować konkurencyjność gospodarki. Nowa infrastruktura pozostaje w dużej części niewykorzystana. Przykładem jest odcinek szybkiej kolei AVE między Madrytem i Guadalajarą, z którego średnio korzysta dziennie 19 pasażerów.

Udowodnić przydatność, by przetrwać

Członkostwo w Unii pozytywnie wpłynęło na rynek pracy. O ile w 2003 r., ostatnim roku przed akcesją, bez pracy pozostawało 20 proc. osób w wieku produkcyjnym, obecnie to około 12 proc. W ogromnym stopniu jest to wynik wzrostu gospodarczego i tworzenia nowych miejsc pracy. W tym czasie gospodarka urosła o 1/3. Dzięki temu poziom zatrudnienia wzrósł z 51,1 proc. osób w wieku produkcyjnym w 2004 r. do 59,2 proc. w tym roku.
Ale to tylko jedna strona medalu. Zniesienie ograniczeń w podejmowaniu pracy dla Polaków w Wielkiej Brytanii, Irlandii i Szwecji, a potem kolejnych, uruchomiło największą po II wojnie światowej falę migracji. Zdaniem profesor SGH Krystyny Iglickiej z kraju na stałe wyjechało 1 – 1,5 mln młodych ludzi, bardzo pogłębiając załamanie demograficzne Polski. W ten sposób, uważa Iglicka, powstało stracone pokolenie, które, poza nielicznymi wyjątkami, nie zrobiło kariery w nowej ojczyźnie, ale któremu brakuje odłożonego kapitału, by powrócić do kraju.
Kryzys zadłużenia w Unii postawił polski rząd przed trudnym dylematem. Wobec niepewności co do przyszłości unii walutowej minister finansów Jacek Rostowski odłożył plan przystąpienia Polski do Eurolandu. Ale to nie musi być dobra strategia. Prezydent Nicolas Sarkozy i kanclerz Angela Merkel forsują pomysł integracji politycznej i gospodarczej państw strefy euro, łącznie z koordynacją systemów podatków i fiskalnych. Budują nawet coś na kształt wspólnego rządu ekonomicznego. W ten sposób nabiera kształtu wizja „Europy dwóch prędkości”, w której Polska znalazłaby się w zewnętrznym, mniej korzystnym położeniu. Brytyjski premier David Cameron obawia się nawet, że może to prowadzić do załamania jednolitego rynku, podstawy integracji europejskiej.
Te obawy mają coraz większy wpływ na postrzeganie przez polskie społeczeństwo Unii. Co prawda, jak wynika z najnowszego Eurobarometru, wciąż aż 82 proc. z nas akceptuje obecność Polski w strukturach UE. Ale już tylko 35 proc. uważa, że to właśnie Unia Europejska jest w stanie podjąć najskuteczniejsze działania w obliczu skutków kryzysu finansowego i gospodarczego. A to właśnie na tym polu, aby przetrwać, Bruksela musi udowodnić swoją przydatność.
Aż 82 proc. Polaków wciąż akceptuje obecność w UE. Ale już tylko 35 proc. uważa, że Wspólnota jest w stanie skutecznie zmierzyć się z kryzysem