Normalność to tylko szaleństwo, do którego przywykliśmy. Problem w tym, że nasza zdolność adaptacji do kolejnych jego odsłon się pogarsza.
/>
"Obyś żył w ciekawych czasach!” – klątwa ta działa aż nadto skutecznie. Czasy bowiem są nie tylko ciekawe, ale i szalone. Ot, koronawirus. Najpierw strach przed nim prowadzi do zamknięcia gospodarki, zakazu wchodzenia do lasu i przesunięcia wyborów prezydenckich. Później z niewyjaśnionych przyczyn wirus łagodnieje. Zwłaszcza na wiecach wyborczych – tam nie sposób się nim zakazić. To oczywiście nie ma nic wspólnego z realnym przebiegiem epidemii, bo liczba nowych infekcji w Polsce jest dziś taka sama, jak wtedy, gdy wprowadzano lockdown.
Tematem przewodnim kampanii kandydatów nie jest jednak ani zwalczanie epidemii, ani związanej z nią zapaści gospodarczej. Przy szklance wody, podczas jednoosobowych debat kandydaci prowadzą absurdalne solilokwia na tematy zgrane, powierzchowne, ale rozpalające serca. Media dorzucają swoje trzy grosze, łącząc jednego z pedofilią, drugiego z (domniemaną) narkomanią warszawskich kierowców autobusów. Kiedyś było „Polskie Zoo”, teraz mamy „Polski Cyrk”. Tak jak dzisiaj nie było nigdy.
To znaczy: wszystkim wydaje się, że dzisiaj jest gorzej i głupiej, niż było. I że w oceanie absurdu i niepewności coraz mniej jest punktów stałych, których można by się uczepić. Ale mylą się.
Szaleństwo powszechne
Świat nie stał się bardziej szalony, a przynajmniej nie na tyle, by uznać to za historyczny ewenement. Owszem, zmienia się oblicze jego szaleństwa i jeszcze się do niego nie przyzwyczailiśmy. I stąd nasza skłonność do przesady. Normalność to w końcu nic innego, jak szaleństwo, do którego przywykliśmy.
Ale przecież polskie szaleństwo Anno Domini 2020 to nic w porównaniu z tym, co dzieje się np. w Stanach Zjednoczonych. W trakcie największego kryzysu zdrowotnego od czasów epidemii grypy hiszpanki, gdy dziennie przybywa 50–60 tys. zakażonych koronawirusem, prezydent Donald Trump koncentruje się na pomnikach generałów Konfederacji i wydaje rozporządzenie wykonawcze o ściganiu, które wprowadza karę do 10 lat więzienia dla wandali niszczących monumenty. Surrealizm. Równolegle trwa burzliwa debata o tym, na ile systemowy charakter ma rasizm w USA.
Gdy amerykańskie mocarstwo gnije od środka, sytuację próbują wykorzystać Chińczycy, likwidując autonomię Hongkongu, wspaniałego państwa miasta, które jest ucieleśnieniem idei klasycznego liberalizmu. Ale nie tylko Pekin chce w tym chaosie ugrać coś dla siebie. Prezydent Turcji Recep Erdoğan postanawia zamienić przepiękny pomnik cesarstwa bizantyjskiego – Hagię Sophię – w meczet. Mimo że niepisana umowa zakładała, że ten budynek stanowi własność wspólną, jest dziedzictwem ludzkości. Chrześcijanie, nawet dyplomatyczny papież Franciszek, wyrażają z tego powodu ubolewanie, ale cóż mogą zrobić? Cywilizacja łacińska nie jest już potężna i prężna. A coraz więcej ludzi nie przyznaje się do jej dziedzictwa, bo się wstydzi.
To wszystko zaledwie pojedyncze kadry z filmu, w którym wątki przestają się kleić. Przesyt informacji paraliżuje naszą zdolność do ich analizy i rozumienia. Zaczynamy mieć poczucie, że ośrodek kontroli jest na zewnątrz, czyli że to nie my, lecz jakaś inna, wroga i złowieszcza siła determinuje nasz los. Wydaje nam się, że szaleństwo współczesnego świata staje się jakby bardziej nieokiełznane. Nie ma w nim metody, a na pewno my nie umiemy jej dostrzec. Jesteśmy rządzeni emocjami. Nic dziwnego, że polityczne plemiona rzucają się na siebie z nienawiścią w oczach. Rozum przestał spełniać swoją funkcję.
I tu pojawia się kluczowe dla nas pytanie: czy można być w takim świecie szczęśliwym?
Stare gorsze czasy
Otóż można. To również kwestia przyzwyczajenia.
W 1978 r. psychologowie Philip Brickman, Dan Coates i Ronnie Janoff-Bulman opublikowali pracę, którą można w skrócie podsumować tak: ani wyjątkowe poczucie szczęścia, ani wyjątkowe poczucie nieszczęścia nie są trwałe. Nasza psychika dąży do równowagi.
Trójka badaczy poprosiła zwycięzców loterii, którzy wygrywali kwoty w wysokości od 50 tys. dol. do 1 mln dol., by ocenili swoje poczucie szczęścia na pięciopunktowej skali. O to samo poproszono osoby, które straciły na trwałe sprawność w wyniku wypadku. Oczywiście zwycięzcy loterii byli szczęśliwsi niż ofiary wypadków – z początku. Gdy po kilku latach obu grupom zadano to samo pytanie, oceniały swoją kondycję psychiczną podobnie. Pierwsza przejadła majątek, druga nauczyła się żyć z niepełnosprawnością.
Naukowcy opracowali nawet metody osiągania szczęścia i w pewnym sensie stało się to techniczną umiejętnością. Badania dr Sonji Lyubomirsky z University of California pokazują, że możemy kontrolować swoje poczucie szczęścia nawet w 40 proc. Służy temu np. koncentracja na pozytywnych myślach, programowa uprzejmość wobec bliźniego, behawioralne stymulowanie mózgu wymuszonym uśmiechem i inne triki. Okazuje się, że wyśmiewane czasem przez krytyków poppsychologii wmawianie sobie, że jest się zwycięzcą, nie jest takie głupie – przecież różne wersje robienia dobrej miny do złej gry to ewolucyjna strategia przetrwania, którą ludzkość stosowała od zarania. Nie miała innego wyboru – zła gra to była i jest jedyna dostępna gra. Normalność to pojęcie w gruncie rzeczy puste. Zarówno w ujęciu jednostkowym, jak i społecznym, politycznym, ekonomicznym. W dziejach ludzkości mieliśmy co najwyżej do czynienia z okresami względnego spokoju, gdy zdyszana machina zmian oliwiła tryby, a nie z jakimiś starymi, dobrymi czasami, stabilną idyllą, którą w końcu niszczyły katastrofy naturalne albo źli ludzie. Przeprowadźmy prosty eksperyment. Zastanówmy się, co przeszli nasi dziadowie, np. osoba urodzona na ziemiach polskich w 1905 r., której dane było przeżyć 90 lat. Przetrwała dwie wojny światowe, a pomiędzy nimi kryzys gospodarczy, krótką wojnę domową (zamach majowy), stalinizm, szarość komuny – tak długotrwałą i przenikliwą, że zaczęto nazywać ją „małą stabilizacją” – i w końcu jej głośny upadek oraz inflacyjno-prywatyzacyjne szaleństwo wczesnych lat 90. Taka osoba mogła sobie nawet nie uświadamiać, że w międzyczasie świat otarł się o wojnę jądrową i totalną anihilację, gdy w 1983 r. Rosjanie o mało nie pomylili ćwiczeń NATO z aktem agresji. Kiedy więc ludzie doświadczali okresów normalności, które można by przeciwstawić szaleństwu dzisiejszego świata? Nigdy.
Nawet ostatnie 30 lat dostarczało nam wyłącznie zawirowań: niezliczonej liczby afer, nieudanych reform, katastrofy w Smoleńsku i trwającej od tamtej pory wojny polsko-polskiej. Analogiczne obserwacje da się z łatwością poczynić w przypadku mieszkańców dowolnego kraju, pod dowolną szerokością geograficzną. Normalność to zmiana, a zdolność adaptacji do zmiany to warunek szczęścia.
Jak sobie radzisz?
Niestety, nasza zdolność do adaptacji, jedyna skuteczna tarcza chroniąca przed szaleństwem wpisanym w egzystencję, słabnie i kruszeje. Spada nasza umiejętność adaptacji do nowych problemów, a więc także zdolność do ich przetrwania, nie mówiąc już o ich rozwiązywaniu. To o tym powinno się nieustannie mówić i na to szukać lekarstwa. Nic dziwnego, że świat wydaje nam się bardziej szalony – przestaliśmy umieć z tym szaleństwem żyć. Dowody?
Cóż, to hipoteza pod rozwagę. Mamy wyłącznie poszlaki, choć wydaje się, że są mocne. Wiele z nich można znaleźć w wydanej w marcu tego roku książce „Deaths of Despair and the Future of Capitalism” („Śmierć z rozpaczy i przyszłość kapitalizmu”) dwójki ekonomistów z Uniwersytetu Princeton Anne Case i Angusa Deatona (laureata Nagrody Nobla). Badacze odkryli, że ogólny wskaźnik zgonów wśród Amerykanów w wieku średnim rośnie. To było wręcz nie do uwierzenia: przecież cały XX w. upłynął pod znakiem rosnącej oczekiwanej długości życia, a teraz okazało się, że trend się odwrócił. „Ku naszemu zaskoczeniu, w wyjaśnieniu rosnącej liczby zgonów dużą rolę odgrywały przypadkowe zatrucia. Ale jak to możliwe? Ludzie zaczęli nagle omyłkowo i masowo wypijać środki owadobójcze? Okazało się, że ta kategoria zgonów obejmuje przedawkowanie narkotyków oraz śmierć w rezultacie niewydolności wątroby powodowanej chorobą alkoholową. Statystykę zawyżają więc niejako przypadki zgonów z własnej ręki. Śmierci powodowane rozpaczą” – piszą Case i Deaton.
Czy naprawdę możliwe, żeby tego rodzaju zgony odwróciły w 2014 r. stuletni trend demograficzny (od tego bowiem roku aż do 2019 r. średnia oczekiwana długość życia w USA spadała)? Tak. Jeszcze na początku milenium w Stanach Zjednoczonych rocznie umierało z powodu przedawkowania opioidów mniej niż 10 tys. osób, dzisiaj – niemal 50 tys. Na skutek przedawkowania heroiny ok. 2 tys. osób traciło życie – dzisiaj ok. 13 tys. W ujęciu rocznym narkotyki są w USA przyczyną większej liczby zgonów niż wypadki samochodowe, AIDS czy broń palna. Ale to Stany. Może w Europie jest inaczej?
Jest inaczej o tyle, o ile nie jest tak źle. Bo i tu wzrost średniej oczekiwanej długości życia wyhamowuje, na co zwraca uwagę zeszłoroczny raport OECD „Trends in life expectancy in EU and other OECD countries” („Trendy oczekiwanej długości życia w UE i pozostałych krajach OECD”). Polska również należy do państw, w których wskaźnik przewidywanej długości życia zaczął się skracać. W 2018 r. wynosił o 0,1 roku mniej dla mężczyzn i 0,3 roku mniej dla kobiet w porównaniu z 2016 r. W Europie w przeciwieństwie do USA to jednak nie wzrost liczby przypadków śmierci z rozpaczy jest odpowiedzialny za to zjawisko. Główną winę ponoszą choroby wieku starczego, te związane z otyłością oraz niezdrowym stylem życia. Wcale nie oznacza to, że rozpacz wskazująca na osłabienie zdolności adaptacyjnych na Starym Kontynencie nie występuje. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) podaje, że aż 25 proc. populacji UE cierpi na depresję lub zaburzenia lękowe. Ta pierwsza jest przyczyną 50 proc. długotrwałych zwolnień chorobowych w Unii. Choroby psychiczne stają się poważniejsze wraz z wiekiem, a że społeczeństwa się starzeją, można zakładać, że sytuacja się pogarsza. Zmiana demograficzna to też zmiana, do której trzeba się dostosować, a tego zrobić nie potrafimy.
Złota zasada
Co jest źródłem osłabienia naszych funkcji adaptacyjnych? Case i Deaton wiążą powszechne zachowania autodestruktywne z niedoskonałościami kapitalizmu. Nie proponują jednak zniesienia tego systemu, lecz jego kompleksową reformę. W kontekście USA postulują przede wszystkim uszczelnienie systemu ubezpieczeń zdrowotnych i redukcję regulacji, które podnoszą jego koszty. Przychylnie wypowiadają się też o dochodzie podstawowym (ale uznają to za pieśń odległej przyszłości), niewielkich podwyżkach płacy minimalnej, regulacji firm outsourcingowych, lepszym prawie antymonopolowym i patentowym, walce z pogonią za rentą oraz ułatwieniem dostępu do dobrej jakości edukacji. Ekonomiści zauważają, że dzisiaj – częściej niż w przeszłości – ofiarami rozpaczy są ludzie bez wyższego wykształcenia. Ich zdaniem sprawiedliwszy świat to taki, w którym każdy człowiek jest w stanie, przynajmniej potencjalnie, sprawnie funkcjonować. Zdolność dostosowania się do zmiennych warunków rośnie, gdyż każdy ma ku temu intelektualne i materialne narzędzia. I to oczywiście jedno z ewentualnych wyjaśnień – w dodatku dość popularne. Jest jednak niepełne. Pomija ono bowiem możliwość, że największą niedoskonałością współczesnego kapitalizmu są regulujące go rządy.
A niewykluczone, że będzie jeszcze gorzej. Współczesny świat może osłabiać nasze zdolności adaptacyjne bez względu na to, czy kapitalizm i system polityczny są sprawiedliwe, czy nie. Zwróciliśmy już zresztą na to uwagę: chodzi o komunikację i informację. Na przykład w średniowieczu nawet w środku zawieruchy wojennej świat mógł wydawać się spokojny, a wręcz normalny, bo o tym, że wioska oddalona o 100 km od naszej została spalona i splądrowana, po prostu nie wiedzieliśmy albo dowiadywaliśmy się na długo po zdarzeniu.
Dzisiaj wiedzę o wszystkich okropnościach nie tylko mamy na wyciągnięcie ręki, lecz także sami aktywnie się jej domagamy. W jakimś sadomasochistycznym ciągu chcemy jej więcej i więcej. Jest w tym coś z uzależnienia. W efekcie o ile prawdopodobnie nie żyjemy w czasach znacznie bardziej szalonych niż nasi rodzice czy dziadkowie, o tyle współczesne szaleństwo silniej rzuca się nam w oczy. Kognitywiści podkreślają, że jesteśmy przeładowani informacjami, co negatywnie oddziałuje na produktywność, kreatywność i skutecznie obniża nasze poczucie szczęścia. Badanie przeprowadzone jeszcze na początku milenium przez Hewlett-Packard na pracownikach firmy wykazało, że uwaga rozproszona nieustannym czytaniem e-maili i odbieraniem telefonów przekłada się na spadek operacyjnego IQ o 10 pkt. To dwukrotnie większe otępienie niż to doświadczane przez palaczy marihuany. Jak człowiek otępiały może radzić sobie ze zmieniającym się światem? Odpowiedź jest dość oczywista. Po prostu nie potrafimy już decydować. W końcu tracimy samosterowność, kapitulujemy, otwierając drogę niszczącym nas nałogom, bierności i zabójczemu defetyzmowi albo niekontrolowanym emocjom. Czy tak jednak musi być?
Na pewno nie w przypadku naszych dzieci. Trudno powiedzieć, czy możemy pomóc samym sobie – ale im tak. Wystarczy, że wzmacnianie zdolności adaptacyjnych stanie się elementem już podstawowej edukacji. Dzisiaj nim nie jest. Przynajmniej w Polsce system kształcenia wszczepia dzieciom przekonanie, że istnieje jakaś określona wiedza i zestaw umiejętności, które trzeba pojąć i opanować, by potem spokojnie iść przez życie. To krzywdząca nieprawda. Programy edukacyjne wymagają gruntownego przemyślenia, na które dotąd nikt się nie zdobył. Andrew Martin, profesor psychologii edukacyjnej z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii, zauważa w artykule „Adaptability: a Key Capacity Whose Time Has Come” („Zdolność adaptacyjna: kluczowa umiejętność, której nadszedł czas”): „Są dwa sposoby, dzięki którym możemy wzmocnić zdolności adaptacyjne u dzieci. Pierwszy, ogólny, to po prostu uczyć je o tym, jak ważna jest ta cecha dla ich przyszłości. Drugi, bardziej szczegółowy, na poziomie sytuacyjnym, to pokazywać im, jak dostosować swoją percepcję, zachowanie i emocje do zmiany, nowości, różnorodności i niepewności”. Martin przedstawia też konkretne wytyczne. Naukowcy już się więc tym zajmują. Teraz wystarczy, by polityczni decydenci i dyrektorzy szkół wzięli ich na serio.
„Navigare necesse est, vivere non est necesse” (Żeglowanie jest koniecznością, życie nie jest) – powiedział Pompejusz swojej załodze, która obawiała się nadchodzącego sztormu. Umiejętne żeglowanie jest jednak warunkiem koniecznym do życia.