Skoki technologiczne są możliwe wyłącznie w warunkach, gdy przedsiębiorca zarządza firmą i kontroluje własny kapitał, a nie gdy jest zaledwie udziałowcem albo zarządzającym.
Dziennik Gazeta Prawna
Nie jestem fanem filmów dokumentalnych Michaela Moore’a, ale ostatni, w którym maczał palce (jako producent wykonawczy) – „Planet of The Humans” – otworzył mi oczy. Nie, nie stałem się zwolennikiem idei „degrowth” – przekonania, że drogą do ocalenia Ziemi jest ograniczenie produkcji i konsumpcji – ani nie przestałem uważać kapitalizmu za najlepszy ustrój, jaki wymyśliła ludzkość. Uderzyło mnie co innego. Moore i reżyser filmu Jeff Gibbs starają się wykazać, że cała ta wielka narracja o zielonej energii to tylko PR-owa skorupa, pod którą sitwa powiązanych ze sobą korporacji zgarnia kolejne miliardy rządowych dotacji, kierując się zyskiem, a nie dobrem planety. Wielki biznes się nie zmienił – dowodzą filmowcy – i ilustrują swoją tezę… wypowiedzią Ala Gore’a, byłego wiceprezydenta USA i zasłużonego działacza klimatycznego. Jak jego zdaniem należy walczyć o środowisko? – Wykorzystujmy kapitalizm, daje on ludziom bodźce do działania – odpowiada w dokumencie ekspolityk, dzisiaj szef funduszu inwestycyjnego Generation Investment LLP. Niezłe, prawda? Gore jako orędownik kapitalizmu. Co za czasy...
Ale i inne twarze zielonego kapitalizmu przewijające się w produkcji Moore’a są zaskakujące. Owszem, pojawiają się kontrowersyjni miliarderzy, jak bracia Koch, Richard Branson i Michael Bloomberg, ale występują obok bankierów, finansistów, polityków i aktywistów, którzy w życiu niczego nie wyprodukowali, lecz dzisiaj tworzą wspólny front zarabiający na energii z wiatru, słońca i biomasy.
Dlaczego za kapitalistów robią osoby, które z kapitalizmem nie mają wiele wspólnego? Bo prawdziwych kapitalistów już nie ma. To właśnie uświadamia film Gibbsa i Moore’a, choć pewnie nie taka była ich intencja. Kapitalistów zastąpili biurokraci o etatystycznych umysłach. Korporacje wymieniają się personelem z partiami politycznymi i nikt nie zauważa różnicy. Zysk, owszem, jest ich wspólną motywacją, ale osiągany wątpliwymi metodami: dzięki ulgom podatkowym, subsydiom, wsparciu regulacyjnemu. Efekt? Między innymi rosnące nierówności, spowolnienie produktywności oraz – rzecz jasna – brak dbałości o środowisko.
Houston, mamy problem!

Ryby i właściciele głosu nie mają

Powtórzmy: prawdziwych kapitalistów już nie ma. Śmiała hipoteza? Cóż, nie moja.
Postawił ją już w 1942 r. Joseph Schumpeter, wybitny austriacki ekonomista, w proroczej pracy „Can Capitalism Survive?” (Czy kapitalizm przetrwa?). Schumpeter znany jest głównie z ukucia terminu „twórcza destrukcja” na określenie przełomów technologicznych. Był także wybitnym myślicielem politycznym i właśnie w tych kategoriach patrzył na gospodarkę. W jego przekonaniu kapitalizm „atakuje swoje własne ramy instytucjonalne”, oddając z czasem władzę nad gospodarką menedżerom o mentalności pracowników etatowych. Następuje wówczas oddzielenie własności od zarządzania. Kapitalista w wymiarze praktycznym zostaje wyalienowany z działalności firmy, w której ma udziały. „Figura właściciela i specyficznie właścicielskiego interesu własnego zanikła. Mamy opłacanych dyrektorów, menedżerów i podmenedżerów” – pisze Schumpeter. Choć to słowa sprzed 80 lat, odpowiadają rzeczywistości z 2020 r. Wielkimi koncernami świata rządzą „dyrektorzy z zawodu”, absolwenci zarządzania i studiów typu MBA (Master of Business Administration), w najlepszym razie inżynierowie. Ale nie przedsiębiorcy – właściciele.
Szacuje się, że prezesi spółek giełdowych w Stanach Zjednoczonych posiadają średnio marne 3 proc. udziałów w przedsiębiorstwach, którymi sterują. Ponad połowa firm indeksu Russell 3000 (3 tys. największych spółek USA) jest kierowana przez osoby, których udziały w nich nie przekraczają 1 proc. Zaledwie 3,6 proc. prezesów kontroluje więcej niż 25 proc. udziałów (dane z 2018 r. za Equilar.com). Mark Zuckerberg, który jest założycielem i prezesem firmy, a jednocześnie jej większościowym udziałowcem, to wyjątek, a nie norma. Na Starym Kontynencie jest podobnie. „Europejski prezes jest właścicielem średnio ok. 3,7 proc udziałów w firmie” – piszą Amedeo De Cesari i Neslihan Ozkan w pracy z 2015 r. „Executive incentives and payout policy” (Polityka motywowania dyrektorów zarządzających).
A polskie podwórko? Trudno o zbiorcze dane z całego rynku, bo GPW nie prowadzi takich statystyk. Wiadomo, że przynajmniej w przypadku największych firm sytuacja jest zróżnicowana. Największe spółki pod względem wyceny giełdowej (WIG20) mniej więcej po połowie dzielą się na prywatne i państwowe. Co do tych drugich sprawa jest jasna: z definicji szefują im nie właściciele, lecz wynajęci menedżerowie. Co do tych pierwszych – zależy od przypadku. O ile na czele firmy CD Projekt (gry komputerowe) stoją jego założyciele i udziałowcy, o tyle już Dariusz Miłek, właściciel 31 proc. akcji firmy CCC (obuwie) oddał stery Marcinowi Czyczerskiemu, a sam stoi na czele rady nadzorczej. Możliwe więc, że polski rynek giełdowy wygląda dzisiaj inaczej niż zachodni, ale to dlatego, że jest młody. Można więc założyć, że z czasem podda się ogólnoświatowym trendom, alienującym kapitalistów.
Najsilniejszy z tych trendów to postępujące od początku XX w. rozproszenie własności przedsiębiorstw. Następowało ono naturalnie na skutek samego rozwoju firm. Dokładnie jak przewidział Schumpeter. Najlepsze firmy rosły i wchłaniały inne, finansując przejęcia na giełdzie. Jeśli więc właściciel i szef spółki A miał w niej 100 proc. z miliona udziałów, ale do przejęcia spółki B potrzebował emisji kolejnego miliona udziałów, to po skutecznym przejęciu miał w nowo utworzonym konglomeracie już tylko 50 proc. udziałów.
Proces rozpraszania własności przyśpieszył po Wielkim Kryzysie lat 30., który rozczłonkował biznesowe grupy rodzinne. I zapewne z tej przyczyny dostrzegł go Schumpeter, który w dramatycznym tonie pisał o „wyparowywaniu istoty własności prywatnej”. Po II wojnie światowej proces ten postępował w różnym tempie na różnych rynkach, ale do całkowitego rozdrobnienia nie doszło. Dzisiaj większość firm giełdowych świata obok rozproszonego akcjonariatu ma co najmniej jednego akcjonariusza z udziałami powyżej 5 proc., a w niektórych krajach, jak np. w Niemczech, obserwujemy nawet wzmocnianie się rodzinnej własności przedsiębiorstw. Nie oznacza to jednak powrotu kapitalisty do funkcji zarządczych. Rubikon został przekroczony. Przekazywanie sterów firmy w ręce najemnego menedżera stało się standardową praktyką rynkową. To, że zmienia się właściciel, nie oznacza już, że zmienia się szef.
Ale czy to w ogóle powinno dziwić? W pewnym sensie jest to całkowicie zrozumiałe. Wykształcenie się klasy profesjonalnych menedżerów najemnych to naturalna konsekwencja rozrostu firm.

Niezbyt twórcza destrukcja

Gdy przedsiębiorstwa się rozrastają, zarządzanie nimi się komplikuje. Bywa, że założyciel potrafi nadać firmie impet rozwojowy, ale przestaje sobie radzić, gdy ta faktycznie urośnie. Wówczas oddanie steru menedżerowi może przedłużyć życie spółki, a nawet sprawić, że będzie bardziej produktywna. Ponadto wraz z upływem czasu pojawia się problem sukcesji. Nie zawsze przedsiębiorcy uda się wychować sobie następcę. Nie zawsze dzieci będą chciały zarządzać spadkiem po przedsiębiorczym rodzicu. Poszukają wówczas specjalisty.
Zarządzane przez najemnych menedżerów duże firmy stanowią w gospodarkach rozwiniętych zwykle mniej niż 1 proc. wszystkich przedsiębiorstw, ale generują nawet 50 proc. i więcej wartości dodanej w gospodarce. Czyżby owi menedżerowie byli geniuszami produktywności? Niekoniecznie. Schumpeter pisze o „mechanizacji postępu”. Jego zdaniem w toku rozwoju kapitalizmu zanika znaczenie przedsiębiorczości; równolegle wytwarzane są sprawdzone techniki zarządzania istniejącymi firmami. Menedżerowie są po prostu ich sprawnymi operatorami, potrafiącymi skalować biznesy i utrwalać przewagi konkurencyjne. To zadanie jest jednak wyuczalną umiejętnością. Szefem koncernu Unilever od 2019 r. jest Alan Jope, który wcześniej przepracował w tym koncernie 34 lata, ucząc się fachu w pięciu spółkach córkach. W koncernie ma zaledwie 0,012 proc. akcji i nie jest kimś, kogo Schumpeter nazwałby „przedsiębiorcą”.
Chociaż prawdą jest, że duże firmy podnoszą średnią produktywność w gospodarce, to nie na tyle, by zapewnić jej dynamiczny wzrost na zadowalającym poziomie. Ten bolesny fakt, zwłaszcza w dobie pandemicznego kryzysu, jest po części rezultatem kultu menedżera.
Fachowcy od zarządzania zupełnie inaczej postrzegają zmiany i ryzyko niż pełnokrwiści przedsiębiorcy właściciele. Menedżerowie nie są autorami twórczej destrukcji. Lubią wzrost, ale w granicach rozsądku, bo cenią przewidywalność i stabilność. Nie są zwrotni i elastyczni jak przedsiębiorcy. Kryteria ich sukcesu są wyznaczone kontraktem, który ma charakter czasowy, a nie długoteminową wartością firmy. W sensie rezultatów pracy chcą zadowolić innych, a nie siebie, zrealizować procedury, zadania, a nie budować horacjańskie pomniki. Z tych przyczyn blisko im do biurokratów. „Współczesna korporacja, będąca produktem procesu kapitalistycznego, socjalizuje umysł burżuazyjny, zawęża zakres kapitalistycznej motywacji, a w końcu zabija to, co dało jej życie” – pisze Schumpeter.
Różnica między prezesem, który ma kontrolny pakiet akcji własnej firmy, a prezesem, który go nie ma, uwidacznia się wymownie w osobie Henry’ego Forda. Detroit Automobile Company, pierwsza firma, którą założył, była kontrolowana przez inwestorów. Ford miał konkretną wizję tego, jakie auta chce produkować, wymagała ona jednak czasochłonnych przygotowań. Inwestorzy nie chcieli czekać, a Ford nie chciał się zgodzić na wypuszczenie na rynek fuszerki. Nie było porozumienia. Firma zakończyła działalność. Inwestorzy kontrolowali też kolejne przedsięwzięcie Forda – Henry Ford Company – naciskając go, by jak najszybciej wypuścił produkt na rynek. Przedsiębiorca znów nie chciał się zgodzić, więc zastąpiono go Henrym Lelandem, ktory zaczął sprzedawać projekt Forda pod marką Cadillac. Trzecia firma Forda – Ford Motor Company – to już inna historia. Tu przemysłowiec nie tylko szefował, ale też posiadał udziały dające mu kontrolę. Z produkcją ruszył dopiero, gdy miał pewność, że produkt jest dopracowany. Sukces, który odniósł, przyćmił Cadillaca, a także innych konkurentów. Ford przede wszystkim jednak zrewolucjonizował metody produkcji: dopracowana przez niego standaryzacja napędzała światowe PKB przez kilka długich dekad i do dzisiaj ma duże znaczenie.
Takie radykalne skoki technologiczne są możliwe wyłącznie w warunkach, gdy kapitalista zarządza firmą i kontroluje własny kapitał, a nie gdy jest zaledwie udziałowcem albo zarządzającym. Spójrzmy na aktualny biznesowy krajobraz. Firmy, które w ciągu ostatnich trzech dekad przeorały rynek – Apple, Google, Facebook, Tesla, Uber, Amazon, a w Polsce InPost czy CD Projekt – to młode spółki, którym przez długi czas szefowali bądź wciąż szefują ich właściciele. To także firmy, które naprawdę zaczynały w garażach. Dla polityki gospodarczej powinien to być jasny sygnał, że nie należy dyskryminować małych i średnich firm, gdyż one często u sterów wciąż mają pełnych werwy przedsiębiorców – właścicieli. Należy więc robić wszystko, by mogły nadgryzać gigantów, a końcu awansować do ich ligi. W praktyce oznacza to przede wszystkim równe traktowanie. Łatwo powiedzieć.

Droga do kolesiostwa

Bo co to znaczy „równe traktowanie”? Załóżmy, że rząd wprowadzi prawo ustanawiające konieczność zatrudniania w każdym salonie fryzjerskim dyżurnego medyka, prawnika i strażaka. W teorii będzie to równe traktowanie podmiotów z tej branży. W praktyce będzie jednak oznaczać nowe, wysokie koszty prowadzenia biznesu, które ponieść będą mogli jedynie najwięksi gracze rynku fryzjerskiego.
Takiego równego traktowania chcą właśnie od rządów duże korporacje – i je dostają. Przykład z polskiego podwórka: obowiązek naklejania banderoli akcyzowych na wino. Jest to obowiązek archaiczny i kosztowny. Mali importerzy wina tracą na nim nieporównywalnie więcej niż duzi, np. sieci handlowe. W związku z tym polski rynek win nie jest tak różnorodny, jak mógłby być – ani pod względem cen, ani asortymentu, ani pochodzenia działających na nim firm. Niestety regulacyjny próg wejścia na rynek w kluczowych dla gospodarki branżach – od farmacji po energetykę i bankowość – rośnie zazwyczaj wraz z każdą kolejną ustawą. Sprawia to, że kładka nad przepaścią pomiędzy małą a dużą firmą jest coraz węższa. Jeśli ktoś narzeka, że XXI w. oprócz internetu rzeczy nie oferuje żadnej istotnej innowacji, w efekcie czego dynamizm gospodarczy spada – to właśnie sztuczne bariery rozwoju dla MSP są częścią wyjaśnienia. I znów: udział mają w tym najemni menedżerowie.
Dzisiaj wyczucie polityczne to u menedżerów kompetencja równie ważna, co wyczucie biznesowe. A nawet ważniejsza, bo czasami jeden dolar wydany na lobbing przynosi więcej zysku niż dolar wydany na inwestycję. Zadaniem menedżerów jest tak manewrować firmą, by wiatr legislacji zawsze wiał w jej żagle. Lepiej przekonać rząd, by nie znosił obowiązku banderolowania win, niż konkurować z nowymi małymi i sprytnymi biznesami, prawda? Tezę, że takie zorientowane politycznie zarządzanie firmą jest w miarę rozwoju kapitalizmu coraz częstsze, stawiają ekonomiści Michael C. Munger i Mario Villarreal-Diaz w pracy „Road to Crony Capitalism” (Droga do kapitalizmu kolesiów). Nawiązując tytułem do słynnej publikacji Friedricha Hayeka „Droga do zniewolenia”, przekonują, że to kapitalizm sam z siebie daje impuls do ograniczania i kontroli destrukcyjno-kreatywnej potęgi przedsiębiorczości. „«Nieświęte» partnerstwo pomiędzy największymi graczami gospodarki a siłami politycznymi jest racjonalne w tym sensie, że jego uczestnicy zyskują, tworzą bogactwo i przywileje znaczenie przekraczające to, co mogliby osiągnąć za pomocą innych możliwych metod” – piszą badacze.
Ale już Adam Smith zauważał, że rozpraszony akcjonariat korporacji stawia na piedestale ich menedżerów, którzy koniec końców wchodzą w układy z władzą. Zjawisko to musi być tym częstsze, im ambitniejszy w polityce gospodarczej i społecznej jest rząd. Nie dziwi, że szczególnie dynamiczny rozwój nowoczesne korporacje zanotowały po II wojnie światowej, gdy państwa wdrażały rozmaite ambitne plany inwestycjne i reformatorskie.
Ale na tym ewolucja kapitalizmu kolesiów się jednak nie kończy. W jej toku następuje oderwanie interesu menedżerów od interesu akcjonariuszy. Skoro własność jest rozproszona, trudno akcjonariuszom zgodnie zaprotestować, ponieważ: a) wymaga to wysiłku niewspółmiernego do zysków osiąganych dzięki konkretnej spółce (w portfolio jest przecież jeszcze 100 innych) i b) interesy akcjonariuszy bywają sprzeczne. Co więcej, część z nich może przyklasnąć szkodliwym biznesowo działaniom zarządu. Właściciele kapitału wykształcają w sobie antykapitalistyczne postawy, poddając się modzie intelektualnej. Nie dziwi więc, że w sierpniu 2019 r. niemal 200 prezesów największych amerykańskich spółek podpisało dokument, z którego wynika, że generowanie wartości dla udziałowców nie jest już ich głównym celem.
Od teraz dla korporacji najważniejsze jest „inwestowanie w pracowników, dostarczanie wartości klientom, etyczne obchodzenie się z dostawcami, wsparcie dla lokalnych społeczności”. Cele równie piękne i oczywiste, co trudno definiowalne. Ta nieokreśloność priorytetów korporacji, która nie może zdecydować się, czy chce po prostu zarabiać, czy może zbawiać świat, ma jednak praktyczną wartość dla menedżerów – biurokratów. Tworzy im pole do współpracy z państwem, bo politycy lubują się w takiej retoryce.

Moore trafia w dziesiątkę

I tu właśnie pojawią się osoby takie jak Al Gore. Z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi podatników oświadczają, że wynaleźli nowy, lepszy kapitalizm z ludzką twarzą i zielonym sercem. Ale to – zgodnie ze słuszną obserwacją Moore’a i Gibbsa – tylko teatrzyk.
Wystarczy delikatnie podrapać, by spod warstwy makijażu wyjrzała pomarszczona prawda. Na przykład pod wspomnianym oświadczeniem prezesów podpisał się Dennis A. Muilenburg, szef Boeinga, który nadzorował nieudany projekt 737 Max – model samolotu, który zabił 350 osób. Przyczyną katastrofy było felerne oprogramowanie, którego opracowanie i testy powierzono najtańszym inżynierom w ramach nieprzemyślanej polityki wewnętrznych oszczędności. Muilenburg prezesem Boeinga już nie jest, ale jeśli sądzicie, że rozpacza z tego powodu, to jesteście w błędzie. Opuszczając koncern, dostał odprawę w wysokości 60 mln dol. Tego rodzaju bezkarność i brak realnej odpowiedzialności za decyzje są nieodłączną cechą gospodarki, której stery przejęli najemnicy.
Trudno się dziwić, że szefowie dużych koncernów nie dbają o środowisko zgodnie z deklarcjami albo że bogacą się nieporównywalnie szybciej niż zwykli ludzie. Wykorzystują to, że nic im nie grozi. Przedsiębiorca właściciel bankrutował, a oni po prostu szukają nowej roboty.
Czy z drogi do kapitalizmu kolesiów można zawrócić? To trudne. Munger i Diaz sugerują, że jest tylko jedna rada: przekonać przedsiębiorców, że to szkodliwa, nieetyczna ścieżka, a polityków, że nie powinni w ogóle wystawiać na aukcji żadnych państwowych atrakcji.
Niestety, jeden uczciwy nie naprawi systemu. Zmienić go może tylko masowe, kolektywne działanie. Patrząc z tej perspektywy to kapitalizm kolesiów jest na lepszej pozycji wyjściowej. Pojawienie się jednego „kapitalisty politycznego” stawia innych pod ścianą. Jeśli nie pójdą za nim, stracą, wypadną z gry. To klasyczny dylemat więźnia: wierzyć w uczciwość i apolityczność konkurencyjnej korporacji i trzymać się od państwa z dala czy może podać ją w wątpliwość i iść z państwem na układ. Pokusa, by wybrać drugi wariant i zatrudnić najemnika, który zacznie go realizować, jest olbrzymia. Kolesiostwo staje się w biznesie strategią dominującą, idealizm – ten prawdziwy – przestaje popłacać. To coraz większy problem, zwłaszcza w okresie pandemii, gdy rządy zdecydowały się pomagać firmom bezpośrednio. Pokusy nadużycia i zjawisko pogoni za rentą zostały uznane za problemy drugorzędne.