Zamknięcie ludzi w domach i paraliż gospodarki nie mogą być standardową odpowiedzią na przyszłe kryzysy zdrowotne. Na szczęście istnieją inne opcje
/>
Zacznijmy od eksperymentu myślowego, który wymaga cofnięcia się do czasów sprzed pandemii. Niech to będzie listopad 2019 r. W Nibylandii rozkręca się kampania wyborcza. Na wiecu polityk wiodącej partii podkreśla, że tylko on zna sposób na zapewnienie powszechnego dobrobytu. Gromkie brawa! Wtem ktoś z tłumu zadaje dociekliwe pytanie: „Naukowcy zwracają uwagę na ryzyko wybuchu pandemii groźnego wirusa, która może sparaliżować świat. Jakie rozwiązania proponuje pan na taką ewentualność?”.
Zbity z pantałyku polityk milczy przez chwilę, w końcu odzyskuje rezon. „W razie wybuchu pandemii zamkniemy wszystkich was w domach na nieokreślony bliżej okres. Część firm, a więc i miejsc pracy, zostanie zlikwidowana na podstawie dekretu napisanego na kolanie przez ministra, który nie będzie miał zielonego pojęcia o gospodarce. Za nieposłuszeństwo ukarzemy mandatami do 30 tys. zł, a nawet aresztem. Na wszelkie głosy krytyki będziemy odpowiadać, że inni robią to samo” – mówi w nagłym przypływie szczerości polityk. Na ile głosów mógłby liczyć, zakładając, że wyborcy zachowaliby minimum rozsądku? Właśnie, na okrągłe zero. To oczywiste, że lockdown nie może być standardową odpowiedzią na zagrożenie epidemiczne. Nie dlatego, że jest nieskuteczny (bo prawdopodobnie jest), lecz dlatego że nie zdobyłby demokratycznej legitymacji. Ale czy rządy będą mogły reagować na przyszłe kryzysy zdrowotne inaczej, niż fundując obywatelom areszt domowy? Niektóre już to robią.
Lekcja tajwańska
W Szwecji lockdownu nie ma, ale to akurat strzał kulą w płot. Po pierwsze, liczba zgonów z powodu korona wirusa jest tam relatywnie wysoka (w porównaniu np. do Norwegii i Finlandii, które zamknęły swoje społeczeństwa). Po drugie, podobnie jak w innych krajach, w Szwecji wprowadzono pewne ograniczenia wolności obywatelskich (np. zakazano zgromadzeń większych niż 50 osób). Po trzecie, rząd w Sztokholmie nie stosuje oryginalnych narzędzi zwalczania epidemii. Liczy się raczej na szczęśliwy traf, czyli na samorzutne wytworzenie się w narodzie odporności stadnej.
Istnieją jednak dwa znacznie bardziej pouczające przykłady państw bez lockdownu: Korea Południowa i Tajwan. Zwłaszcza ten drugi. Chociaż Seul faktycznie dobrze sobie radzi z opanowaniem epidemii, to i tak ma 25 razy więcej wykrytych przypadków koronawirusa niż Tajwan i aż 40-krotnie więcej zgonów z jego powodu. Nawet biorąc pod uwagę różnicę w liczebności populacji (52 mln – Korea Południowa i 24 mln – Tajwan), dysproporcje są duże.
Co takiego zrobił Tajwan, czego nie zrobili inni? Wyciągnął wnioski ze swoich doświadczeń z epidemią SARS z 2003 r. Chociaż w porównaniu z COVID-19 miała ona niewielką skalę (globalnie 8437 przypadków infekcji i 813 zgonów), to i tak zadławiła tajwański system ochrony zdrowia. 671 przypadków zachorowań i 84 zgonów ujawniły wszystkie jego słabości: od braków w zasobach medycznych przez błędy w zarządzaniu po ludzką bezmyślność. Słowem: wszystko to, z czym mierzy się dziś reszta świata.
Już w trakcie epidemii z 2003 r. tajwańscy naukowcy zaczęli szczegółowo badać, dlaczego system zawodzi. Nie publicyści, nie eksperci z TV, lecz prawdziwi naukowcy w prawdziwie naukowy sposób. Na początku 2004 r. opublikowano pierwsze wnioski, m.in. w pracy „SARS Outbreak, Taiwan, 2003”. Okazało się, że do znacznej części zakażeń dochodziło w samych szpitalach z powodu biurokracji. Chorzy roznosili wirusa, czekając na przekwalifikowanie z podejrzenia SARS na potwierdzenie infekcji (dopiero to było podstawą do pełnej kwarantanny). Tajwan miał więc swoje „szpitale w Grójcu”, ale postanowił uniknąć tych samych błędów na wypadek groźniejszego patogenu. Rok po epidemii SARS powołano National Health Command Center (Narodowe Centrum Dowodzenia Zdrowotnego). To ta instytucja, a nie urzędujący minister zdrowia, jest tam odpowiedzialna za system zwalczania koronawirusa. Za kluczowe uznano szybkie wykrywanie infekcji, a następnie natychmiastowe izolowanie zakażonych pacjentów. Dzisiaj Tajwan daje pokaz oszałamiającej sprawności państwa.
Już 31 grudnia 2019 r., gdy WHO dowiedziała się o nowym koronawirusie szalejącym w Wuhanie, władze w Tajpei zaczęły na wszelki wypadek kontrolować zdrowie pasażerów wracających z Hubei na pokładzie samolotu. W razie podejrzanych objawów stosowano kwarantannę (mniej więcej w tym samym czasie polscy politycy debatowali o trzynastych emeryturach). Gdy epidemia COVID-19 na dobre wybuchła w Chinach, Tajwan uruchomił dalsze procedury bezpieczeństwa. Zaczęto identyfikować wszystkich obywateli podróżujących do Państwa Środka i z powrotem. Bazy danych dotyczące ubezpieczeń zdrowotnych ekspresowo połączono w tym celu z bazami danych służb granicznych. Pasażerowie zostali podzieleni na podstawie historii podróży na grupy ryzyka. Gdy ktoś zgłosił się np. do lekarza z dowolnymi objawami, ten natychmiast wiedział, czy to ktoś z grupy wrażliwej, mógł więc podjąć odpowiednie środki. Podróżni z grupy niskiego ryzyka dostawali SMS-em karty uprawniające do szybszej odprawy wizowej. Ci o podwyższonym ryzyku dostawali polecenie udania się na kwarantannę. Sprawdzano też, czy na COVID-19 nie chorują osoby, u których przed pojawieniem się oficjalnej informacji o nowym wirusie zdiagnozowano niewyjaśnioną, ostrą niewydolność oddechową (takich przypadków było 113 – zidentyfikowano i odizolowano jednego zakażonego). Chorzy byli więc skutecznie separowani od reszty, a zdrowi mieli świadomość zagrożenia, bo rząd komunikował je w jasny sposób. Tajwan był też zabezpieczony materiałowo na wypadek pogorszenia sytuacji. Już 20 stycznia rząd, wykorzystując zasoby militarne, zgromadził 44 mln masek chirurgicznych, 1,9 mln masek N95 i zapewnił 1,1 tys. specjalistycznych izolatek podciśnieniowych. W efekcie precyzyjnych i właściwie rozplanowanych działań prewencyjnych lockdown nie był na Tajwanie konieczny. Dla porównania w Szwecji to igranie z losem. Gdy pytam dziś znajomego muzyka z Tajwanu o to, jak jako obywatel dotknięty jest pandemią COVID-19, odpowiada: ‒ Bardzo mi smutno, że świat tak cierpi. Napisałem nawet piosenkę, żeby dać wam nadzieję. My tu żyjemy normalnie. Rząd codziennie w TV ogłasza wiarygodne informacje o rozwoju epidemii, a my sami z siebie zakładamy maseczki, ale tylko w komunikacji publicznej i nie pod groźbą kary.
Patogenna codzienność
Żyjemy w świecie pełnym groźnych patogenów i w tysiącu drobnych czynności ryzykujemy swoje zdrowie. Jesteśmy świadomi, że istnieją groźne choroby zakaźne, szczepimy się na nie i myjemy ręce, ale nie chcemy, by prewencja krępowała nasze życie. Tymczasem lockdown zakłada przymusowe trzymanie wszystkich pod kluczem, bo istnieje duża grupa jednostek nieposłusznych, które obniżają jego skuteczność. To inżynieryjny eksperyment wymagający nieustannej zmiany parametrów. Dlatego minister zdrowia Łukasz Szumowski mówi o znoszeniu lockdownu etapami, w zależności od dynamiki wskaźników epidemiologicznych. I nie wyklucza powrotu do pełnego zamknięcia, gdyby doszło do wzrostu zachorowań.
Lockdown to sposób postępowania z gruntu totalistyczny i sprzeczny z ideą demokratycznych rządów prawa. To brzytwa, której się chwytamy, by nie utonąć, ale która pokiereszuje nas jako wolne społeczeństwo. Najboleśniejsze rany zada nam w postaci recesji, ale te dość szybko się zagoją. Rynek to potężny, samoregenerujący się mechanizm. Najtrudniejszą do zaleczenia raną będzie zmiana w postrzeganiu tego, czym i po co jest prawo. Przypuszczam, że nastąpi opisany przez ekonomistę Robert Higgsa „efekt zapadki”: niektóre przepisy zwiększające władzę rządu wprowadzone w kryzysie będą utrzymane. A nawet jeśli prawo wróciłoby do stanu ex ante, to politycy zostaną ze świadomością, że w praktyce nie ma ono realnej ograniczającej funkcji i w razie czego można je naginać, ignorować, dowolnie zmieniać. Poziom kontroli społeczeństwa nad władzą spadnie.
Nowy rodzaj wywiadu
Rząd pozbawiony kontroli oznacza albo despotyzm, albo chaos i bezprawie. Piszą o tym ekonomiści instytucjonalni Daron Acemoglu i James A. Robinson w książce „The Narrow Corridor: States, Societies, and the Fate of Liberty” (Wąski korytarz: państwa, społeczeństwa i los wolności). Tytułowy „wąski korytarz” powstaje, gdy społeczeństwo rośnie w siłę. To w nim mieści się wolność. Lockdown sprawia, że korytarz staje się zbyt wąski. Dlatego silna kontrola społeczna nad rządem jest niezbędna, jeśli chcemy skutecznie zwalczać epidemie i zachować wolność. Większość ekspertów twierdzi, że sposobem na poradzenie sobie z koronawirusem jest przede wszystkim dobry wywiad epidemiologiczny i masowe testowanie – przynajmniej dopóki nie pojawi się szczepionka. Jeśli bylibyśmy w stanie przetestować odpowiednio dużą liczbę ludzi, moglibyśmy wyizolować chorych i uwolnić resztę. Gdybyśmy mogli skrupulatnie śledzić zakażonych i ich kontakty, moglibyśmy wytypować osoby do przetestowania. Szacuje się, że aby ta strategia działała, w USA należałoby przeprowadzać minimum 750 tys. testów dziennie. W ujęciu globalnym mówimy o milionach.
Problem z tym podejściem jest dwojaki. Testy są wciąż drogie i trudno dostępne, a wywiad epidemiczny nie jest na Zachodzie tak zaawansowany, jak na Tajwanie czy w Korei Południowej. Oba te problemy może rozwiązać technologia mobilna, która pozwoliłaby zarówno na śledzenie chorych, jak i wczesne wykrywanie choroby. Właściwie możliwe jest to już dzisiaj – dzięki inteligentnym opaskom na rękę, smartwatchom i smartfonom. Monitorowany pod kątem epidemiologicznym może być każdy właściciel smartfona wyposażonego w odpowiednią aplikację. Podstawową rolą inteligentnych opasek czy zegarków jest zaś pomiar podstawowych funkcji życiowych. Określone zmiany w rytmie serca i ilości snu pozwalają już przewidywać m.in. schorzenia grypowe. Także w przypadku COVID-19 metoda taka mogłaby się sprawdzić. Jednym z najwcześniejszych objawów tej choroby jest podwyższona temperatura. Portal HealthWeather.us, który przeanalizował dane użytkowników inteligentnych termometrów Kinsa, odkrył, że umożliwiały one z kilkudniowym wyprzedzeniem stwierdzenie, gdzie w USA pojawią się ogniska choroby.
Chociaż żadna mobilna metoda nie pozwala jeszcze na wykrycie zakażenia koronawirusem ze 100-proc. pewnością, nie jest to konieczne. Żeby zwalczać patogen, wystarczy zidentyfikować i odizolować grupę osób prawdopodobnie zainfekowanych i dopiero potem zająć się wychwytywaniem fałszywych alarmów. Nietrudno wyobrazić sobie taki mechanizm. Obywatel dostaje powiadomienie SMS-em, że zetknął się ostatnio z zakaźnie chorym albo że ma podwyższoną temperaturę. W związku z tym jest proszony o kwarantannę i jak najszybsze stawienie się do punktu badań. Proszony – to kluczowe słowo. Trudno zakładać, że obywatele zgodzą się, by śledził ich niewidzialny policjant z kajdankami i pałką w ręku. Wolą dobrodusznego anioła stróża. Dlatego antywirusowa biometria musi być oparta na wolności. Tak wysoki poziom społecznej kooperacji i samoświadomości jest możliwy. Pokazuje to pośrednio przykład Tajwanu. Bary są tam otwarte, można organizować w nich nawet koncerty, ale i po co, skoro i tak nikt by nie przyszedł? Ludzie dobrowolnie unikają zbiorowisk.
Nieoczekiwani sprzymierzeńcy
Żeby była kooperacja, potrzeba zaufania. Dlatego na drodze do mobilnych rozwiązań antywirusowych stoi prawo do prywatności. Jak uwierzyć rządowi, że nie wykorzysta danych z aplikacji w sposób szkodzący naszej wolności? Kto chciałby być podpięty pod system GPS, do którego swobodny dostęp miałby premier Morawiecki czy prezydent Trump? Można by oddać zarządzanie takim systemem prywatnym firmom, ale one też nie są godne całkowitego zaufania.
Rozwiązania, które są bezpieczne bez względu na to, kto nimi zarządza, zaproponowały wspólnie spółki będące na co dzień zawziętymi konkuretnami: Google i Apple. Niedawno udostępniły one protokół PPCTP (Contact Tracing) do bezpiecznego śledzenia kontaktów. Dzięki niemu smartfony będą automatycznie wzajemnie się wykrywać i wymieniać informacje z pomocą Bluetootha.
„Urządzenie będzie generowało unikatowy klucz, na podstawie którego każdego dnia zostanie wygenerowany klucz czasowy (na 24h). Klucz «dzienny» będzie służył do generowania co 15 minut 128-bitowego identyfikatora, za każdym razem innego. Poza rozgłaszaniem komunikatów ze swoim identyfikatorem, smartfony będą nagrywać «cudze» identyfikatory. Skanowanie okolicy ma być realizowane co najmniej raz na 5 minut. Telefony będą pobierały «z chmury» klucze urządzeń, których właściciele zostali zdiagnozowani jako chorzy na COVID-19” – czytamy na portalu Niebezpiecznik.pl. Protokół został przez niego oceniony jako „doskonale chroniący prywatność”. Oparty jest na zasadzie, że użytkownik ma nad całym procesem kontrolę i że przekazuje minimum istotnych danych wtedy tylko, gdy jest to konieczne. Dlaczego ludzie mieliby dobrowolnie nie instalować aplikacji opartych o PPCTP? Przecież już dzisiaj dzielą się ze światem danymi wrażliwymi, za darmo udostępniając je na portalach społecznościowych.
Adam Kucharski, epidemiolog, profesor w London School of Hygiene & Tropical Medicine, w wydanej niedawno książce „The Rules of Contagion” zauważa, że to właśnie dzięki badaniom z udziałem dobrowolnych ochotników naukowcy wiedzą coraz więcej o chorobach zakaźnych. „W ciągu ostatniej dekady przeprowadziłem wiele projektów badawczych z udziałem obywateli, w których do rozważań o epidemiach dorzucaliśmy dyskusje o gromadzeniu danych i etyce. Przeanalizowaliśmy ludzkie sieci kontaktów i interakcji, to, jak zmieniają się społeczne zachowania w czasie zarazy i co to oznacza dla zakażonych. Nasz najbardziej ambitny projekt objął dziesiątki tysięcy ludzi, którzy dobrowolnie ściągnęli na swój telefon specjalną aplikację pozwalającą na śledzenie ich ruchów z dokładnością kilometra. Prosiliśmy ich też o podawanie informacji o tym, z kim i kiedy mają styczność. Pokazaliśmy, że wieloskalowe analizy danych mogą być przeprowadzane w przejrzysty i korzystny społecznie sposób” – pisze Kucharski. Jeśli chcemy unikać lockdownów, musimy w to wierzyć.
Katastrofa na własne życzenie
Dlaczego Polska nie jest jak Tajwan? Dlaczego cały Zachód nie jest jak Tajwan? Czy wszystkie partie polityczne świata miały „lockdown w razie epidemii” w swoich programach, a myśmy tego nie zauważyli? Prawda może być jeszcze bardziej zasmucająca.
W programach większości partii świata ani kropli atramentu nie wylano na zagrożenia epidemiczne. Niewykluczone, że wynika to z braku poważnych doświadczeń z chorobami zakaźnymi w ciągu ostatnich dekad. Możliwe też, że radzono się nie tych ekspertów, co trzeba. Jak stwierdza popularnonaukowy pisarz Matt Ridley, rządy słuchały Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), a „WHO zamiast przygotowywać świat na wybuch pandemii po ostrzeżeniach, jakimi były SARS i ebola, skupiła się na zmianach klimatu, otyłości, papierosach. (...) W tym samym czasie inni, w tym Wellcome Trust i fundacja Gatesa, tworzyli antyepidemiczną koalicję skupioną na innowacyjnych rozwiązaniach”. Dawanie wiary WHO było tym mniej uzasadnione, że organizacja ta – pisze Ridley – zawodziła już wcześniej: „Gdy w 2013 r. w zachodniej Afryce wybuchła epidemia eboli, która zabiła w sumie 11 tys. ludzi, WHO ukrywała walkę z wirusem – do czego sama się potem przyznała. Gdy w kwietniu 2014 r. organizacja Lekarze Bez Granic ogłosiła, że epidemia wymknęła się spod kontroli, rzecznik prasowy WHO zaprzeczył. Dopiero w sierpniu WHO przyznała, że sytuacja jest poważna”.
Ale też niewykluczone, że za zignorowaniem zagrożenia stało polityczne wyrachowanie, zgodnie z którym wybory wygrywa się socjalnymi obietnicami, a kadencję wypełnia się rozdzielaniem synekur. Można również argumentować, że zawiniła ogólna filozofia polityczna państwa opiekuńczego. Jeśli rząd chce leczyć każdą bolączkę społeczną – a taka jest aspiracja państw opiekuńczych – przestaje działać kompas nadający problemom priorytet. Niezależnie od tego, co nie zagrało, efekt w postaci lockdownu jest symbolem porażki państwa. Wieloletnie zaniedbania sprawiły, że rządy zachodnie po prostu nie były w stanie zareagować inaczej. Jednak każdy, kto będzie argumentował, że lockdown jest obiektywną koniecznością w walce z pandemiami i taką koniecznością musi pozostać na przyszłość, minie się z prawdą. ©℗