Jak się dowiedzieliśmy w trakcie kampanii wyborczej, jeszcze trzy i pół kadencji Sejmu i osiągniemy średni poziom zamożności Unii Europejskiej, a po pięciu kadencjach mamy szansę dogonić w tej kategorii Niemcy. Warunek: odrzucenie postkolonialnej koncepcji Polski jako kraju taniej siły roboczej. Nie spierając się o to, czy to wystarczy, by móc zbliżyć się pod względem poziomu gospodarczego do europejskiej czołówki, przyjrzyjmy się – na podstawie danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego – temu, jak pod tym względem wypadły minione cztery lata. I jak mogą wyglądać kolejne cztery.
MFW co pół roku aktualizuje prognozy dla światowej gospodarki. Prezentuje szacunki dla każdego kraju z osobna w perspektywie kolejnych 4–5 lat. Takie prognozy z natury rzeczy nie mogą pokazywać każdego zakrętu koniunktury. Dają jednak w miarę niezłe pojęcie o tym, jak będzie wyglądał potencjał danej gospodarki – i jak powinien on wpływać na poszczególne wskaźniki makro.
Prognozy opublikowane w październiku 2015 r., niedługo przed przejęciem władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, pozwalały mieć nadzieję, że pod względem przeliczonego na dolary PKB na mieszkańca przesuniemy się w ciągu nadchodzących czterech lat o trzy miejsca w górę. Spośród 189 gospodarek uwzględnianych w ówczesnych raportach Funduszu w 2019 r. mieliśmy zajmować 52. pozycję. Duży skok był oczekiwany na 2020 r. – wtedy mieliśmy być już w pierwszej pięćdziesiątce.
Ostatnie dostępne dane – z kwietnia (szczegółowe informacje z październikowego raportu MFW nie są jeszcze dostępne) – wskazują, że chociaż „dolarowy” PKB na głowę będzie w tym roku o niemal jedną czwartą większy niż cztery lata temu, to w światowym rankingu pozostajemy na tej samej pozycji, co u progu rządów PiS: 59. (lista gospodarek w raportach MFW zwiększyła się do 194).
Co nas powstrzymywało? Nie była to raczej nieodpowiedzialna polityka gospodarcza rządu, a… niekorzystne kursy walutowe. Gdy bowiem przeliczyć PKB z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej (czyli biorąc poprawkę na to, że ogólny poziom cen – i zarobków – jest u nas niższy niż w krajach zachodnich, na to zaś w tego typu porównaniach wpływają głównie kursy wymiany), to okaże się, że zyskaliśmy. I to nawet nieco więcej niż można się było spodziewać cztery lata temu.
Wtedy MFW szacował, że pod względem PKB per capita awansujemy z 46. na 43. miejsce, wyprzedzając takie kraje jak Seszele czy Portugalia. Okazało się, że w nieco liczniejszym gronie przesunęliśmy się nawet o pięć miejsc. Wyprzedziliśmy nie tylko Portugalię, ale też Węgry czy Trynidad i Tobago (nowe szacunki pokazały, że Seszele zostały w tyle już wcześniej, podobnie zresztą jak Grecja).
Warto przyjrzeć się też całkowitej wielkości naszej gospodarki. Dane MFW z jesieni 2015 r., które nie mogły brać jeszcze pod uwagę polityki rządu PiS, wskazywały, że w ciągu czterech lat zyskamy trzy pozycje i znajdziemy się na 22. miejscu (o wielkim awansie nie ma jednak mowy: pod koniec poprzedniej dekady byliśmy już w okolicach 20.–21. miejsca). Tegoroczne dane pokazują, że dokładnie tak się dzieje – chociaż w ogólnym rozrachunku gospodarka urosła w nieco mniejszym stopniu. To jednak możemy zrzucić na karb kursów walut.
Co w najbliższych czterech latach? Szacunki MFW z wiosny wskazują, że w konkurencjach „PKB per capita” i „nominalny PKB całej gospodarki” w przyszłym roku powinniśmy zyskać jeszcze po jednym miejscu, a także że przynajmniej na kilka kolejnych lat tam utkniemy. Lepiej będzie w kategorii „PKB z uwzględnieniem siły nabywczej” – tu pod koniec nowej kadencji parlamentu powinniśmy być już na końcowych pozycjach piątej dziesiątki. W najnowszej historii Polski tak dobrego wyniku jeszcze nie mieliśmy. I osiągniemy go bez „europejskich zarobków”, o jakich również wielokrotnie słyszeliśmy od polityków, którzy zdawali się zapominać, że europejskim płacom będą towarzyszyć też europejskie ceny.
Pozostaje jeszcze kwestia gonienia sąsiada z Zachodu. Ostatnie cztery lata przyniosły tu pewien postęp. W PKB na głowę z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej mamy już ponad 60 proc. tego, co Niemcy (w pierwszej połowie lat 90. było niewiele ponad 30 proc.). W „zwykłym” PKB na głowę doszliśmy do jednej trzeciej niemieckiego wyniku – czyli trzech Polaków wytwarza tyle, co jeden Niemiec (ale na początku lat 90. na wynik jednego Niemca trzeba było 10 Polaków). Ale też dane MFW pokazują, że odrabianie dystansu szło nam nieco wolniej, niż można się było spodziewać cztery lata temu. Gdzieś po drodze zabrakło nam jednego punktu procentowego w nadrabianiu dystansu pod względem PKB z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej i dwóch punktów – w nominalnym PKB per capita.
Zła polityka PiS? Niekoniecznie. Może po prostu… spowolnienie w Niemczech przyszło trochę za późno. Wygląda na Schadenfreude – ale fakty są takie, że nadrabianie dystansu w rozwoju gospodarczym najszybsze jest wtedy, gdy ten, kogo gonimy, wpada w kłopoty. Na przykład takie jak te, które dotknęły Niemcy i całą strefę euro na przełomie poprzedniej i tej dekady. Wtedy dystans, jaki dzielił nas od krajów Europy Zachodniej, odrabialiśmy najszybciej. Bez kryzysu możemy się spodziewać, że pod koniec nowej kadencji naszego parlamentu pod względem nominalnego PKB dojdziemy do dwóch trzecich poziomu Niemiec. Inaczej mówiąc – statystyczny sąsiad zza Odry wciąż będzie wytwarzał o połowę więcej niż Polak.
Droga do złapania króliczka jeszcze daleka. Zatem jeszcze wiele razy będziemy słyszeć o pogoni.