Amerykańska senator Elizabeth Warren walczy o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich w 2020 r. Dlaczego to ciekawe? Bo jednym z jej głównych postulatów jest wprowadzenie podatku dla najbogatszych.
Warren chce, aby Amerykanie posiadający majątek wart ponad 50 mln dol. płacili od niego rocznie 2 proc. podatku. A ci, których bogactwo jest wyceniane na ponad 1 mld dol. – 3 proc. Teoretycznie rzecz biorąc, propozycja Warren nie powinna być jakoś szczególnie kontrowersyjna. Upłynęło ponad 10 lat od globalnego kryzysu finansowego, a temat nierówności ekonomicznych był przez ten okres wałkowany na wszelkie możliwe sposoby. Nie tylko na uniwersyteckich kampusach czy panelach Forum Ekonomicznego w Davos, lecz także w mediach popularnych. Mówiąc krótko: istnieje dość szeroka świadomość, że zamożni mogliby się trochę bardziej podzielić swoim majątkiem z resztą społeczeństwa. Nieważne, czy mieliby to zrobić z dobrego serca, czy ze strachu. Czy można wyobrazić sobie prostszy wehikuł dla takiej redystrybucji niż właśnie podatek majątkowy? Gdy ktoś proponuje podwyżkę PIT, zawsze można wysunąć argument, że zniechęci to ludzi do pracy. W przypadku podniesienia CIT mamy z kolei obawę, że uszczuplimy w ten sposób pulę środków, które firma mogłaby przeznaczyć na inwestycje. Ale opodatkowanie zakumulowanego majątku? Przecież tu w zasadzie nie ma wielkich skutków ubocznych. Nawet – mówiąc szczerze – nieszczególnie to zaboli samych bogaczy.
A jednak podatek majątkowy od dekady pozostaje wyłącznie tematem teoretycznych rozważań. Kiedy przychodzi do przekucia ich na język politycznej praktyki, cały impet gdzieś się ulatnia. Podobnie jest z propozycją Warren. Wydaje się, że amerykańscy demokraci powinni punktować rządzących republikanów, np. krytykując obniżki podatków wprowadzone przez prezydenta Donalda Trumpa. A jednak tak się nie dzieje. Na podatek majątkowy kręci nosem nawet większość pozostałych kandydatów na głowę państwa, którzy zmierzą się z Warren w rozpoczynających się w lutym 2020 r. prawyborach. O ile jeszcze rezerwę senatora Berniego Sandersa da się jakoś zrozumieć (Warren walczy niemal o tych samych wyborców co on, więc musi od niej odróżnić), o tyle niechęć byłego wiceprezydenta Joe Bidena do opodatkowania najbogatszych jest zastanawiająca. Warto dodać, że Biden uchodzi za faworyta w prawyborach.
Podobne refleksje nachodzą po przeczytaniu Biuletynu IFO (niemieckiego Instytutu Badań Ekonomicznych). W jednym z jego ostatnich numerów opublikowano międzynarodowe porównanie dotyczące podatków majątkowych. Rzućmy okiem na Europę: w 2018 r. daninę od majątku netto mieli tylko Norwegowie, Szwajcarzy i Hiszpanie. Do 2017 r. pobierała ją również Francja, ale podatek został zniesiony przez Emmanuela Macrona. Było to jedno z pierwszych politycznych posunięć ówczesnego prezydenta elekta. Podobnie w latach 2006–2007 postąpili rządzący w Szwecji, Finlandii oraz na Ukrainie. A dekadę wcześniej w takich krajach jak Niemcy, Dania albo Austria. Z kolei w Holandii oraz Wielkiej Brytanii podatku majątkowego nigdy nie wprowadzono.
/>
W przypadku krajów, w których danina ta wciąż funkcjonuje, też nie ma mowy o jakimś szalenie rozbuchanym fiskalizmie państwa. W Hiszpanii i Szwajcarii podatek jest progresywny. Waha się w przedziałach od 0,03–1,09 proc. (Szwajcaria) oraz 0,2–2,5 proc. (Hiszpania). Zaczyna być zaś ściągany od majątku o wartości – odpowiednio – 300 tys. euro oraz 700 tys. euro. W Norwegii stawka jest liniowa i składa się na nią 0,7 proc. daniny na rzecz samorządu lokalnego oraz 0,15 proc. do budżetu centralnego. Podatek płaci się tam od majątku wartego więcej niż 160 tys. euro.
Tym ciekawsze będzie obserwowanie zmagań o amerykańską prezydenturę. Gdyby Elizabeth Warren udało się w nich namieszać, byłoby to przecież otwarcie nowego rozdziału w debacie o podatku majątkowym w całym zachodnim świecie.