Przez ostatnie kilka lat polskie firmy coraz mniej wydawały na nowe projekty. Nie zatrzymało to jednak naszego rozwoju. Może więc trzeba w końcu przestać załamywać ręce nad niskimi inwestycjami?
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Najnowsze dane gromadzone przez Komisję Europejską pokazują jasno: w 2018 r. polskie inwestycje prywatne – firm i gospodarstw domowych – były warte około 13,5 proc. PKB. Spośród wszystkich krajów UE gorzej pod tym względem było tylko w Grecji (około 8 proc. PKB), a porównywalnie w Luksemburgu (13,4 proc. PKB). Co więcej, trend ten od kilku lat nie jest dla nas zbyt korzystny. Udział prywatnych inwestycji w gospodarce stale maleje – w 2015 r. wynosił jeszcze 15,6 proc. PKB. Byłoby bardzo źle, gdyby nie wysokie, warte około 4 proc. PKB, wydatki publiczne (dają nam one miejsce w czołówce krajów OECD).

Źli politycy

Skąd ta inwestycyjna zapaść? Liberalni ekonomiści, np. ci z Forum Obywatelskiego Rozwoju, tłumaczą ją stanem niepewności, w jaki wprowadził przedsiębiorców rząd Prawa i Sprawiedliwości. Wymieniają osiem głównych powodów, dla których firmy nie zwiększały wydatków na nowe projekty, na pierwszym miejscu stawiając niepewność regulacyjną. Parlament obecnej kadencji potrafi uchwalić ważną zmianę prawa w kilka, kilkanaście dni. Często staje się to możliwe z powodu nadużywania przez rząd ścieżki legislacji poselskiej – w tym trybie można sobie odpuścić konsultacje społeczne. W raporcie „Perspektywy dla Polski” FOR podkreśla, że w związku z nadprodukcją prawa przedsiębiorcy wstrzymują się z inwestowaniem, bo nie wiedzą, jakie przepisy będą obowiązywały za kilka miesięcy. Nie pomaga też reforma wymiaru sprawiedliwości, która – zdaniem autorów – podważa niezależność sądów, a w konsekwencji osłabia przekonanie właścicieli firm, że w sporze z państwem będą mogli liczyć na niezawisłość sędziów.
Forum twierdzi też, że administracja publiczna preferuje spółki z udziałem Skarbu Państwa. Nie umyka to uwadze sektora prywatnego i może odstraszać go przed inicjowaniem nowych projektów. Kolejnym czynnikiem negatywnie wpływającym na poziom inwestycji jest obawa przed wprowadzeniem nowych danin branżowych, czego doświadczyły już bankowość i handel. „Odejście od ogólnych zasad opodatkowania na rzecz sektorowych domiarów podatkowych oznacza, że inwestorzy w każdym sektorze muszą się liczyć z ryzykiem, że w przyszłości także oni zostaną objęci jakimś podatkiem sektorowym” – piszą ekonomiści FOR w swoim raporcie. Sugerują także, że przedsiębiorcy nie mają motywacji, aby szukać zewnętrznych źródeł finansowania, choćby na rynku kapitałowym. Giełda przechodzi kryzys zaufania po zmianach w otwartych funduszach emerytalnych przeprowadzonych przez rząd PO-PSL. Sytuację pogarsza jeszcze szarogęszenie się akcjonariuszy większościowych (w tym Skarbu Państwa) wobec mniejszościowych. Wszystko to blokuje napływ nowego kapitału na rynek i zniechęca potencjalnych emitentów. Z kolei w sektorze bankowym rośnie rola państwa jako właściciela, co według FOR stwarza ryzyko wywierania politycznej presji na zarządy instytucji finansowych (tak się składa, że największych na rynku).

Brytyjczycy nie załamują rąk

Tłumaczenie niskich inwestycji wyłącznie mieszaniem się polityków do biznesu jest jednak zbyt dużym uproszczeniem. Bo może fakt, że firmy mało wydają, wynika po prostu z samej struktury polskiej gospodarki. Teza ta jest dość odważna, ale niepozbawiona podstaw. Gdy zaniepokojeni poziomem swoich inwestycji Brytyjczycy przyjrzeli się im bliżej, doszli do wniosku, że problem nie tkwi w jakiejś totalnej słabości ekonomicznej ich kraju, lecz jego specyfice.
Na pierwszy rzut oka było fatalnie: Wielka Brytania po wybuchu kryzysu odnotowała największy spadek nakładów brutto na środki trwałe spośród wszystkich krajów grupy G-7. Zresztą już między I kwartałem 1997 r. a II kwartałem 2017 r. Zjednoczone Królestwo miało najniższą średnią wartość tych wydatków w OECD. Stopa brytyjskich inwestycji prywatnych jest obecnie najmniejsza w gronie państw G-7. Wielkość publicznych nakładów w gospodarce też nie imponuje – pod tym względem Wielka Brytania jest w elitarnym klubie druga od końca.
Brytyjczycy uznali jednak, że w ich kraju inwestycje mogą być niższe, bo gospodarka na Wyspach opiera się na sektorze usług. A w nim wydatki na środki trwałe nie są tak potrzebne jak w przemyśle.
Analizując strukturę inwestycji brytyjskich firm, ekonomiści zauważyli, że dość często przeznaczały one środki na własność intelektualną, rzadziej na maszyny i budynki. I stąd wydatki brytyjskich przedsiębiorstw tak słabo wypadały w statystykach w porównaniu z tymi notowanymi przez inne kraje G-7. „Dzieje się tak, ponieważ działalność produkcyjna jest bardziej zależna od produkcji kapitałochłonnej niż działalność usługowa” – czytamy w dokumencie „An international comparison of gross fixed capital formation”, opublikowanym przez brytyjski Office od National Statistics (odpowiednik polskiego GUS).
Podobne zjawisko opisują autorzy „OECD Economic Outlook” z 2015 r. Zauważyli oni, że inwestycje w krajach rozwiniętych rosną wolniej niż na tzw. rynkach wschodzących. Według analityków można to wyjaśnić zmianami strukturalnymi w gospodarkach rozwiniętych. Sektory o mniejszych nasyceniu inwestycjami zaczęły tam odgrywać większą rolę w tworzeniu wartości dodanej kosztem sektorów, w których inwestycji jest więcej. Mówiąc inaczej, wydatki firm wolniej rosną tam, gdzie rola przemysłu w tworzeniu potencjału gospodarki maleje, za to usług rośnie. Do tego, jak zwracają uwagę autorzy raportu, w krajach OECD inwestycje fizyczne są stopniowo zastępowane przez te niematerialne, oparte na wiedzy. Wynika to z wielu nakładających się na siebie trendów, takich jak postęp technologiczny, rozwój gospodarki cyfrowej, a przede wszystkim przejście od przemysłu do usług. Inwestycje niematerialne nieco wymykają się statystkom. Owszem, mogą i powinny być uwzględniane w rachunkach narodowych, ale nie są tak łatwe do ujęcia jak nakłady na środki trwałe. Mówimy o wydatkach na takie przedsięwzięcia jak badania i rozwój, oprogramowanie, poszukiwanie minerałów, licencje, znaki towarowe itd. Autorzy raportu zwracają uwagę, że niektóre składowe tego kapitału nie są uwzględniane w statystykach narodowych – mowa tu zwłaszcza o inwestycjach w projektowanie, nowe produkty finansowe, reklamę, badania rynku, szkolenia i kapitał organizacyjny. Według szacunków OECD udział kapitału niematerialnego w całkowitych inwestycjach – choć różni się znacznie w poszczególnych krajach – w niektórych państwach stanowi ponad jedną piątą całkowitych inwestycji, m.in. w Irlandii, Szwecji, Danii, Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii i Francji.
Doktor Jakub Borowski ze Szkoły Głównej Handlowej, główny ekonomista banku Credit Agricole, przypomina, że niska stopa inwestycji jako problem ogólnoświatowy była punktem wyjścia do badań prowadzonych przez Lawrence’a Summersa, byłego rektora Uniwersytetu Harvarda i sekretarza skarbu w administracji Billa Clintona. Amerykański badacz zauważył, że po ostatnim kryzysie największe gospodarki popadły w stagnację, mimo bardzo niskich stóp procentowych, a nawet zwiększania baz monetarnych i – w niektórych przypadkach – zastrzyków pieniędzy z budżetu. Oszczędności rosły, ale nie inwestycje. Na tej podstawie Summers sformułował hipotezę sekularnej stagnacji.

Yanosik XS, czyli nowy sposób na mandaty. To koniec bezpłatnej aplikacji na telefon?>>>

Spośród kilku przyczyn, jakie ją wywołały, ekonomista wymienia m.in. strach przed innowacjami – pojawiają się one tak szybko, że firmy niechętnie inwestują w tworzenie nowego produktu z obawy, że przy wprowadzaniu go na rynek będzie już przestarzały. – Hipoteza Summersa opiera się na konstatacji, że brakuje pomysłu, jak pobudzić inwestycje w sytuacji, gdy stopy procentowe są już bardzo niskie. Być może konieczny jest jakiś pozytywny szok w gospodarce, który wywołałby zwiększenie krańcowej produktywności – mówi dr Borowski. Jego zdaniem musiałoby to być coś na miarę powstawania internetu. – Ale dziś zmierzamy w przeciwnym kierunku, czyli w stronę wojen handlowych. Mogą się one rozlać na cały świat, co jest czynnikiem potężnej niepewności dla firm funkcjonujących w wymianie międzynarodowej. Zniechęca je do inwestycji, a zachęca do wyczekiwania – zwraca uwagę ekonomista.

Dużo usług, mało inwestowania

Czy to oznacza, że w Polsce, tak jak w Wielkiej Brytanii, nie mamy się czym niepokoić? I tak, i nie. Może firmy nad Wisłą jeszcze nie wydają mnóstwa pieniędzy na wartości niematerialne i prawne, ale z pewnością trzeba zauważyć rosnącą rolę usług. Widać to choćby w bilansie obrotów z zagranicą. W handlu usługami mamy aż 4 proc. PKB nadwyżki. Gdyby nie tak duży plus, nie dałoby się utrzymać w ryzach rachunku bieżącego bilansu płatniczego, którego stan odpowiada w dużym stopniu za stabilność (bądź jej brak) kursu złotego.
Za siłę polskich usług odpowiadają dwa segmenty. Pierwszy – najważniejszy – to transport. Polscy kierowcy, wożąc towary po całej Europie, wypracowują około 1,35 proc. PKB nadwyżki w wymianie z zagranicą. Druga dziedzina to szeroko pojęta obsługa biznesowa firm z obcym kapitałem. Mowa tu o wszelkiego rodzaju centrach usług wspólnych (np. księgowych) oferowanych międzynarodowym grupom, rozmaitych call centers i zintegrowanych biurach obsługi klienta. – W tej dziedzinie stajemy się światową potęgą. Do stworzenia takiego centrum nie potrzeba jakichś szczególnie kapitałochłonnych inwestycji. Wystarczy budynek z wyposażeniem, w którym zatrudnia się ludzi i to wszystko – mówi dr Borowski.
Z drugiej strony nie przez przypadek rząd w swojej Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju jako jeden z celów wpisał podniesienie stopy inwestycji do 22–25 proc. PKB już w przyszłym roku. Uznał bowiem, że tempo wzrostu gospodarki – choćby nie wiadomo jak wysokie – musi mieć trwałe podstawy. Bez inwestycji i rosnącej roli przemysłu, jak stwierdził rząd, nie ma mowy o szybkim bogaceniu się Polaków. Da się to uzyskać tylko przez większą produktywność.
Oczywiście można podpierać się przykładem Wielkiej Brytanii i udowadniać, że niska stopa inwestycji wcale nie wyklucza wzrostu. I odwrotnie – Niemcy mają wyższą stopę inwestycji prywatnych niż Polska, a mimo to balansują na granicy recesji. – Ich inwestycje publiczne są małe, nie dosięgają średniej unijnej. W Niemczech trwa zresztą na ten temat debata. Lokalne władze domagają się zwiększenia wydatków publicznych na infrastrukturę – zauważa Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
W Polsce dzięki wydatkom państwowym stopa inwestycji wzrosła do 18,2 proc. w 2018 r. z 17,7 proc. PKB rok wcześniej. Według Araka to spory postęp. Ekonomista zaznacza też, że zastój w inwestycjach prywatnych może wynikać ze złego sposobu ich mierzenia. Chodzi o to, że firmy być może nie przywiązują zbyt dużej wagi do należytej sprawozdawczości. – Widać to na przykładzie klasyfikowania wydatków na badania i rozwój. Gdy w 2017 r. uruchomiono ulgę na innowacje, okazało się, że pracowników zajmujących się B+R jest znacznie więcej, niż firmy wcześniej podawały – mówi Arak. Jego zdaniem stopa inwestycji, wskazywana jako cel w rządowych programach, jest do osiągnięcia, choć potrzeba dodatkowych zachęt. Polska zrobiła już wiele w tym zakresie – np. poziom publicznego wsparcia badań i rozwoju dostępnego dla przeciętnej firmy sytuuje nas na 11. miejscu wśród krajów OECD, czyli całkiem przyzwoitym. – Ale z drugiej strony wydatki samych firm na B+R nie są zbyt wysokie. Pytanie, co zrobić, by je dodatkowo zachęcić – zastanawia się dyrektor PIE. I dodaje, że dziś nie jest to kwestia ustabilizowania otoczenia regulacyjnego, bo to w dużym stopniu udało się osiągnąć w ostatnim roku. Nie jest to również problem nieprzewidywalności fiskusa, gdyż najważniejsze reformy, jak wprowadzenie jednolitego pliku kontrolnego, już się dokonały. A przedsiębiorcy radzą sobie z nową sprawozdawczością. – Trzeba by raczej pomyśleć o bodźcach fiskalnych. Nie wiem tylko, jaki mógłby zadziałać. Bo nie ma takiej zachęty, który zmieniłaby mentalność samych przedsiębiorców – mówi Arak.

Nie dawać za wygraną

Jedno jest pewne: Polska nie może odpuścić inwestycji, bo nie jest Zjednoczonym Królestwem. U nas rola przemysłu w budowaniu PKB jest bardziej zauważalna. – Na samych usługach nie zajedziemy tak daleko jak Brytyjczycy. Choćby z tego względu, że nas interesuje szybszy wzrost gospodarczy, aby prędzej doganiać Zachód. A do tego jest potrzebna wysoka stopa inwestycji – podkreśla Piotr Arak. Zwraca też uwagę, że w 2018 r. krajowy rynek zatrudnienia doszedł do ściany. Skala imigracji zarobkowej do Polski stabilizuje się, a nowych pracowników w kraju nie będzie łatwo pozyskać, bo trzeba by ich wyciągać z długotrwałego bezrobocia lub bierności zawodowej. Oznacza to, że przedsiębiorcy muszą wydawać pieniądze na wydajniejszy sprzęt, żeby zwiększać produktywność.
W podobnym tonie wypowiada się dr Jakub Borowski. Jego zdaniem raczej nie zanosi się na to, że uda się nam stworzyć centrum bardzo złożonych usług finansowych, jakim jest choćby londyńskie City. – Nie wszystkie usługi mają wysoką wartość dodaną, ale akurat te, które dominują w Wielkiej Brytanii, mają. Jesteśmy mniejszym krajem, nie mamy takich przewag. Nie widzę możliwości, abyśmy w perspektywie najbliższych lat stali się dostawcą usług o bardzo dużej wartości dodanej i unikalnym charakterze na cały świat. Role w zasadzie są podzielone, bardzo trudno będzie je zmienić – ocenia dr Borowski. Jego zdaniem cele rządu są bardzo ambitne, jeśli chodzi o podnoszenie inwestycji prywatnych. Ich realizacja zależy od spełnienia dwóch warunków. Pierwszy to dobra koniunktura za granicą. I tu pojawia się pierwszy kłopot, bo widmo wojen handlowych może jej nie sprzyjać. Warunek drugi: podniesienie poziomu oszczędności krajowych. Tu też ławo nie będzie, bo – jak tłumaczy dr Borowski – muszą się one zwiększyć kosztem konsumpcji. W ten sposób tworzy się baza do finansowania eksportu bez szybkiego wzrostu zadłużenia. W perspektywie kilku lat można ją zbudować przez ograniczanie wydatków, zmniejszanie deficytu sektora finansów publicznych i wypracowanie nadwyżki. Wtedy część produkcji – nieskonsumowanej w kraju – firmy będą wypychać za granicę. – Byłoby to przejście do modelu z utrzymującym się szybkim wzrostem eksportu, który wymusza wyższe inwestycje, żeby zwiększać moce produkcyjne. Wymaga to jednak zaciśnięcia pasa. A przez ostanie trzy lata, jak wiadomo, robiliśmy coś zupełnie odwrotnego: mieliśmy duży wzrost transferów socjalnych i konsumpcji – zauważa ekonomista. Dlatego wartości inwestycji na poziomie 25 proc. PKB wydaje się dziś celem poza zasięgiem. Co nie oznacza, że nie należy w tym kierunku zmierzać.
Polska nie może odpuścić inwestycji, bo nie jest Zjednoczonym Królestwem. U nas rola przemysłu w budowaniu PKB jest bardziej zauważalna. – Na samych usługach nie zajedziemy tak daleko jak Brytyjczycy – podkreśla Piotr Arak