Inwestycje w oświatę, zwłaszcza tę wczesną, są fundamentem mocnego kapitału społecznego, a ten z kolei przekłada się na dynamiczny rozwój.
/>
Przez ponad 20 lat zajmował się pan na Rosyjskiej Akademii Nauk problemami rozwoju gospodarczego, stał pan nawet na czele komitetu ds. modernizacji przy prezydencie Rosji. Coś ta modernizacja nie wyszła, bo pańska ojczyzna biednieje. PKB na głowę mieszkańca jest dziś o 5 tys. dol. niższy niż w 2013 r. i wynosi ok. 11 tys. dol. Dlaczego tak się dzieje?
Bo nikogo w kręgach władzy modernizacja i wzrost nie interesują. Instytut badający tę problematykę, ten, w którym pracowałem, z roku na rok był coraz słabiej finansowany i miał coraz mniejsze znaczenie. Zrezygnowałem z pracy w nim i teraz jestem w Polsce.
Władimir Putin nie chce modernizować Rosji?
Nie, choć z początku wydawało się, że jest zapotrzebowanie na naszą pracę, a zespół badawczy był dobrze opłacany. Gdy jednak zaczęliśmy wysuwać praktyczne rekomendacje, zainteresowanie osłabło. Okazało się, że Putinowi i jego otoczeniu zależy wyłącznie na konserwacji obecnej sytuacji i nawet umiarkowane pomysły reformatorskie są odrzucane. Traktuje się je jako próbę odebrania przywilejów oligarchii. Jedną z przyczyn mojego wyjazdu z Rosji było także to, że nie chciałem iść na naukowe oraz moralne kompromisy i zajmować się uzasadnianiem posunięć władzy.
Czy w kontekście rosyjskiej gospodarki są jakiekolwiek powody do optymizmu?
Obawiam się, że nie. Nikt z rządzących nie dba o rozwój gospodarczy, a co więcej, tłamsi się, kluczowe dla kształtowania kadr w kapitalizmie, myślenie krytyczne, i to już na etapie szkolnym. Nie od dzisiaj wiadomo, że właśnie nauki ścisłe, jak matematyka, to mateczniki krytycznych umysłów, a właśnie programy nauczania tych przedmiotów teraz chce się w Rosji upraszczać i ograniczać. Swoją drogą, gdy w czasach ZSRR chodziłem do liceum, pojawiła się importowana z Zachodu moda na krótkie spódniczki, miniówki popularne były bardziej w klasach ścisłych niż humanistycznych. Tak więc degradacja systemu edukacji ma też wymiar obyczajowy. Umysły inżynieryjne nie są zazwyczaj aż tak konserwatywne, są bardziej otwarte i mniej dogmatyczne. Tyle że ludzie z tego rodzaju wykształceniem z Rosji uciekają. Tkanka intelektualna naszego kraju słabnie. To w połączeniu z gospodarczą stagnacją i zepsutą władzą jest groźne nie tylko dla Rosji, lecz także dla innych krajów.
/>
W sensie militarnym? Głodny niedźwiedź jest bardziej niebezpieczny?
Tak.
A jednak dzisiaj oczy całego świata zwrócone są nie na Rosję, a na Chiny. Kraj ten – namaszczony przez ekspertów na globalnego hegemona gospodarczego – zaangażowany jest w wojnę handlową z USA. Wielu na poważnie zastanawia się nad tym, czy ten konflikt nie przerodzi się w tradycyjną wojnę.
Potencjał militarny Chin zależy od ich potencjału gospodarczego i rośnie wraz z nim. Natomiast ja należę do sceptyków, jeśli chodzi o to, jak bardzo Pekin może się jeszcze wzbogacić. Spójrzmy na charakter jego rozwoju gospodarczego – jest on silnie zależny od zjawisk w gospodarce państw Zachodu. W latach 80. XX w. zaczęły one przechodzić transformację z gospodarek opartych na produkcji przemysłowej do gospodarek opartych na wiedzy i usługach. Produkcję przemysłową zaczęły eksportować na rynki wschodzące – takie jak Chiny – które mogły zaoferować tanią siłę roboczą. Dzisiaj jednak nie jest już takie proste znalezienie tanich pracowników w Azji, a przede wszystkim na Zachodzie uświadomiono sobie, że posiadanie produkcji przemysłowej na własnym terenie jest dobrym pomysłem. Dlatego część produkcji zaczyna wracać do USA czy do Europy.
To nowa industrializacja?
Na pewno trend o istotnym znaczeniu dla dalszego wzrostu PKB. Ale właśnie – PKB. Sam ten wskaźnik wszystkiego o gospodarce nie powie. Wielu ekonomistów, w tym noblista Joseph Stiglitz, pokazało dobitnie, że pod wieloma względami to niewystarczająca miara, gdyż ukrywa wiele ze społeczno-gospodarczej rzeczywistości. Na przykład szybki wzrost PKB w Azji związany był nieodłącznie z zanieczyszczeniem środowiska. W Chinach to olbrzymi problem, którego koszty poniosą kolejne pokolenia. To w efekcie będzie sabotować rozwój Państwa Środka. Największą jednak przeszkodą dla dalszej ekspansji gospodarczej Chin jest bariera kapitału ludzkiego. Kraj ten, podobnie jak większość azjatyckich tygrysów, udowodnił, że jest pojętnym uczniem, że świetnie naśladuje Zachód i kopiuje jego technologie. Problem w tym, że jest właściwie niezdolny do tworzenia własnych, oryginalnych produktów. Alibaba, Huawei czy Lenovo to uznane firmy, ale nie tworzą innowacji przełomowych, a jedynie innowacje drugorzędne.
Co to znaczy?
Że mogą zrobić smartfona ze składanym ekranem, ale samego smartfona wymyśla Zachód. Chiny nie tworzą przełomowych technologii, a ma to swoje źródło w konserwatyzmie poznawczym. Chodzi o charakter tamtejszej kultury. Chińczyk jest wychowywany w kulturze autorytetu, już od lat szkolnych uczy się go, by za żadne skarby nie kwestionować tego, co mówi nauczyciel czy ktokolwiek wyższy rangą. To zabija jego zdolności twórcze.
System nauczania można przecież zreformować tak, by kreatywność promował.
W Azji to trudne. Chciano to zrobić np. w Singapurze. Rodzice uznali, że ich dzieci powinny być kreatywne i szkoły zaczęły tego oczekiwać od uczniów. A jak dzieci kreatywne nie były, to stosowano kary, np. bicie kijem.
Ciekawe metody...
Właśnie niezbyt. Owszem, istnieją kraje w Azji, w których naprawdę zaczyna cenić się otwartość i kreatywność, jak chociażby Korea Południowa. Tam młodzi ludzie dyskutują między sobą o impresjonizmie amerykańskim i tam panuje prawdziwy głód wiedzy, ale to w Korei, relatywnie małym i specyficznym kraju. Powtarzam: chiński brak innowacyjności to problem głęboko osadzony w kulturze, a nie tylko w instytucjach edukacyjnych.
Czyli Chiny koniec końców nie wyprzedzą USA?
Raczej nie. Chyba że USA wciąż będą popełniać głupie błędy w polityce gospodarczej. Na przykład będą utrzymywać przesadny liberalizm w systemie edukacyjnym, zwłaszcza na poziomie kształcenia podstawowego. Międzynarodowe testy kompetencji PISA pokazują, że amerykańskie dzieci mają gorsze osiągnięcia niż dzieci chińskie, niemieckie czy brytyjskie. Ale wracając do Chin, powiedziałbym, że grozi im też brazylianizacja gospodarki.
Brazylianizacja?
Tak. Uważam, że procesy gospodarcze, które zachodzą dzisiaj w Chinach, można porównać do tych z Brazylii z lat 60. oraz 70. XX w. Mieliśmy tam do czynienia ze wzrostem klasy średniej, zwiększającą się konsumpcją, ale jednocześnie z powiększającymi się nierównościami. Nierówności są dzisiaj w Brazylii jednym z największych problemów i źródłem napięć społecznych. Chińczycy nie robią wiele, by zapobiec takiemu scenariuszowi. Zresztą to jest cecha wielu autorytarnych reżimów. W Rosji proponowaliśmy wprowadzenie ograniczeń w konsumpcji luksusowej, żeby zmniejszyć te postrzegane nierówności między oligarchią a resztą, ale oczywiście nie spotkało się to ze zrozumieniem władzy. Nawiasem mówiąc, myślę, że o ile Chiny są przeceniane, o tyle ich sąsiad – Indie – są w krzywdzący sposób niedoceniane. Indie mają olbrzymi potencjał do bycia kolejnym hegemonem, przynajmniej regionalnym, ale o tym mówi się mało.
Bo Indie są także ofiarą własnej kultury – chodzi o kastowość, która konserwuje podziały.
Te podziały się z czasem zacierają. Tym, co wyróżnia Indie, jest zdolność do stania się taką mieszanką tego, co najlepiej działa w Chinach i na Zachodzie. Kulturowo skonstruowane są tak, że nie przejmą w stu procentach modelu kapitalistycznego, ale też nie pójdą w autorytaryzm, podobny do chińskiego. W stosunku do Pekinu są też w lepszej sytuacji, jeśli idzie o klasę burżuazyjną. Indie już ją mają, Chiny ją dopiero budują. W Indiach jednak wciąż występuje skrajna bieda, co świadczy o konieczności wprowadzenia programów rządowych stymulujących rozwój małych biznesów, które z tej biedy pozwolą się Indusom wydźwignąć. Rozwój kraju ogranicza także zapóźnienie infrastrukturalne i przerośnięta biurokracja lokalna. To, co robią Indie dzisiaj, żeby rozwiązać te problemy, jest niewystarczające.
Jak na tle gospodarek wschodzących będzie wyglądać Unia Europejska? Większość ekspertów wróży jej, niestety, stagnację. Wydaje się też, że Bruksela nie ma zupełnie pomysłu, co dalej – zwłaszcza w kontekście wzrostu znaczenia państw narodowych.
Wszystko zależy od tego, o którym regionie UE mówimy. W ciągu najbliższych lat będziemy obserwować zróżnicowanie gospodarcze między krajami UE i to mimo wysiłków Brukseli zmierzających do tego, by warunki życia wyrównywać. Kraje Europy Centralnej, w tym Polska, to szczęściarze, którzy będą rozwijać się relatywnie szybko, ale już starą Unię, np. Francję, czeka stagnacja. Francja nie będzie się rozwijać odpowiednio do swojego potencjału ze względu na dominujący tam lewicowy konserwatyzm. Ichniejsza lewica jakby zatrzymała się w poprzedniej epoce i walczy o postulaty właściwie tożsame z tradycyjnym socjalizmem, ale nie oferuje niczego w zakresie modernizacji gospodarki, postępu technologicznego, naprawy edukacji, rozwoju nauki. Nad Sekwaną lewica – jak zresztą większość lewicowych ruchów politycznych na świecie – sprowadza wszystko do kwestii redystrybucji dochodu i zapomina, że tradycyjny socjalizm po prostu z obiektywnych przyczyn nie może działać.
A która lewica o tym pamięta?
Brazylijska. Która wysuwa całkiem interesujące propozycje modernizacji rolnictwa bazujące na najnowszych rozwiązaniach biotechnologicznych jako alternatywie do obecnych form uprawy ziemi.
Właśnie – Brazylia i inne kraje Ameryki Łacińskiej to przecież także rynki wschodzące i państwa o dużej populacji. A jednak właściwie nikt nie wymienia ich wśród przyszłych potencjalnych liderów gospodarczych globu. Co robią nie tak?
Trudno o jedną odpowiedź dla wszystkich państw tego regionu. Częściowo padły one ofiarą dawnych bliskich związków gospodarczych ze Stanami Zjednoczonymi. Ameryka w latach 30. XX w. przeszła Wielki Kryzys, przez co runął popyt na dobra sprowadzane z Ameryki Łacińskiej. Wówczas państwa te robiły wszystko, by ten popyt wskrzesić, np. poprzez postawienie na substytucję importu, czyli wprowadzenie ceł importowych połączone z rozbudową własnego przemysłu. Odeszły wtedy od liberalnego modelu rozwoju gospodarki.
Substytucja importu to czystej wody protekcjonizm.
Tak. Oczywiście, były okresy większego otwarcia, np. w Brazylii w latach 60. i 70. XX w. w trakcie rządów wojskowych. Generałowie, razem z technokratami i globalnymi korporacjami, zaczęli stymulować wzrost nowych dziedzin gospodarki, przyciągając zagraniczny kapitał, rozwijając centra badawcze, otwierając uniwersytety. Zrobiono wówczas dużo dobrego dla edukacji wyższej. Niestety, jak mówiłem, nie robiono nic, by nie rosły równocześnie podziały społeczne i nierówności dochodowe. W historii Brazylii ważną rolę odegrały także Chiny, stając się w latach 80. i 90. XX w. głównym partnerem handlowym kraju. Importowały z Brazylii rudę żelaza i żywność, a eksportowały dobra przemysłowe. Ten model współpracy gospodarczej skończył się ok. 2012 r., gdy zmieniła się struktura chińskiego popytu. W pewnym sensie Brazylia i inne kraje Ameryki Łacińskiej blisko współpracujące z Pekinem doznały podobnego szoku, co w latach 30. XX w., w wyniku spadku popytu amerykańskiego. W tej sytuacji mogłaby pomóc aktywniejsza polityka fiskalna, ale tamtejsze społeczeństwo znane jest ze wspierania konserwatywnej polityki fiskalnej, więc jest to trudne w realizacji. Na przykład brazylijski bank centralny utrzymuje wysoki kurs wymiany reala i choć może jest to dobre dla kręgów finansowych, to przekłada się jedynie na umiarkowany wzrost gospodarczy.
Czyli znów jest pan sceptykiem?
Ale dopuszczam wariant optymistyczny. Po pierwsze, zależy on od pojawienia się u władzy ludzi o odpowiednim spojrzeniu. Fernando Henrique Cardoso napisał 50 lat temu książkę „Rozwój gospodarczy w Ameryce Łacińskiej”, w której przekonywał, że ów rozwój jest możliwy i formułował własne recepty gospodarcze, które potem realizował jako minister finansów i prezydent Brazylii. To on pokonał inflację, która niszczyła gospodarkę kraju. Po drugie, ważniejsze nawet, chodzi o wykorzystanie globalnych trendów. Chiny nie rozwijałyby się w tak fenomenalnym tempie, gdyby nie umożliwiły tego zmiany w gospodarkach zachodnich. Deng Xiaoping mądrze je wychwycił i tak zaprojektował reformy, by z nich skorzystać. Po trzecie, społeczeństwo. Jeśli mieszkańcy Ameryki Łacińskiej będą tkwić w konserwatyzmie fiskalnym albo jeśli będą – jak Argentyńczycy – nieustannie żyć przeszłością, nostalgicznie wspominając wspaniałe czasy, nic się nie zmieni. Jeśli jednak staną się bardziej otwarci, aktywni, jeśli więc tamtejsze społeczeństwa się zdynamizują, jest szansa na szybszy i lepszy rozwój. Tylko, żeby tak się stało, potrzeba jakiejś społecznej siły, której obecnie brak, jakiegoś zapalnika.
W Chile, kraju uznawanym za sukces gospodarczy, tym zapalnikiem były rządy kontrowersyjnego dyktatora Augusto Pinocheta. Może Ameryka Łacińska potrzebuje właśnie neoliberalizmu?
Trudno powiedzieć. Brazylia była pierwszym krajem Ameryki Łacińskiej, za rządów Cardoso, który chciał łączyć neoliberalizm w gospodarce z socjaldemokracją w sferze społecznej, realizować to, co w Europie znane jest jako ordoliberalizm. Uważam, że to kierunek dobry. Na pewno silna gospodarka jest warunkiem koniecznym państwa dobrobytu, bo z czegoś trzeba je przecież sfinansować. Zasoby muszą się nie tylko odnawiać, lecz także rosnąć, a w tym liberalne polityki pomagają. Ale liberalizm całkowicie odrzucający socjal – bez dostępnej dla wszystkich dobrej służby zdrowia, edukacji, opieki społecznej – powoduje degenerowanie się kapitału społecznego, co w dłuższej perspektywie sabotuje wzrost gospodarczy. Każde państwo Ameryki Łacińskiej musi w tym względzie znaleźć własny punkt równowagi. Jeśli jednak miałbym wskazać kraj tego regionu, który ma szansę naprawdę się wybić, to byłaby to właśnie Brazylia. Pomijając problem nierówności, to już dzisiaj funkcjonuje tam wiele nowoczesnych gałęzi gospodarki, m.in. przemysł lotniczy czy scyfryzowany sektor bankowy. Brazylia ma też świetną infrastrukturę drogową i sporo zakumulowanego kapitału społecznego. Może w końcu uda się zrobić z tym coś pożytecznego.
Wyjść z pułapki średniego dochodu, w której Brazylia już się znajduje?
Na przykład.
Ta pułapka to zagrożenie dla większości gospodarek wschodzących, w tym Polski. Pan jako badacz transformacji gospodarczej zna jakieś unikatowe recepty na jej uniknięcie?
Unikatowe? Nie. Wrócę do kwestii edukacji. Tu panuje mocny konsensus wśród ekonomistów: inwestycje w oświatę, zwłaszcza tę wczesną, są fundamentem mocnego kapitału społecznego, a ten przekłada się na dynamiczny rozwój. Problem w tym, że szkoły publiczne – choć powszechne i dostępne dla wszystkich – zawodzą w kwestii wyrównywania szans edukacyjnych. Dzieci z rodzin biednych rzadziej rozważają studia, bo nikt nie uświadamia im, że w ogóle mogą na nie pójść. Powstają więc w praktyce dwa systemy edukacji: jeden dla ubogich, który uczy ich naciskania guzików, i drugi dla elity, który rozwija kreatywność. Tymczasem kreatywny w jakimś stopniu może być każdy, trzeba mu tylko stworzyć do tego warunki w jak najwcześniejszym dzieciństwie. W edukację inwestuje się wciąż za mało. To trzeba zmienić, nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem zamrożenia wydatków na osoby starsze. To jednak zadanie rozpisane nie na lata, a na dekady.
Mówiliśmy o USA, Ameryce Łacińskiej, Azji, Unii Europejskiej i jakoś umknęła nam Afryka. Pozostanie biedna i nie wpłynie na gospodarczy pejzaż globu?
Z globalnej perspektywy Afryka pozostanie w stagnacji, a w zbliżeniu widać będzie bogacenie się niektórych państw takich jak Maroko czy Botswana. Niestety, wzrost w państwach Afryki będzie wzrostem bez rozwoju społecznego.