Wprowadzić unijną walutę? Czemu nie? Za minimum 12 lat. I tylko, jeśli nie okaże się cytryną.
Rozpoczęła się
kampania wyborcza do europarlamentu i to po prostu musiało się stać. 22 polskich ekonomistów, m.in. Marek Belka – były prezes NBP, i Dariusz Filar – były członek Rady Polityki Pieniężnej, zakrzyknęło chórem: tak! "Członkostwo w strefie euro przyspieszy długookresowy rozwój kraju" – zapewnili w styczniowym apelu zainicjowanym przez Bartłomieja E. Nowaka z Akademii Finansów i Biznesu Vistula.
Ich entuzjazm podziela Koalicja Europejska (PO, PSL, SLD, Nowoczesna, Zieloni), która ma w programie porzucenie złotego w ciągu pięciu lat. Co innego PiS. Premier Mateusz Morawiecki popierał przyjęcie euro sześć lat temu, jednak teraz nie doradza już Donaldowi Tuskowi, więc sugeruje, że owszem, chętnie dołączymy do unii walutowej, ale dopiero wtedy, gdy Polacy zaczną zarabiać jak Niemcy. Oznacza to de facto sprzeciw, bo nasze płace dogonią niemieckie za dopiero 40–50 lat.
Rządy księgowych to droga do klęski. Znawcy Excela nie rozwiną polskiej gospodarki >>>>
Większość wojenek toczonych w okresie wyborczym ma charakter ideologiczny i można je spokojnie zignorować. W przypadku euro jest inaczej. Jego przyjęcie to decyzja o konkretnych skutkach dla życia każdego z nas, tak jak pozostanie przy złotym. Nie można pytania o euro zignorować. Zwłaszcza że jesteśmy do przyjęcia unijnej waluty zobligowani samym członkostwem we Wspólnocie i chwila ta, jak przyjęło się sądzić, w końcu nadejdzie.
Porozumienie ponad podziałami
Przyjąć to euro już teraz czy nie? Sceptycy są specjalistami od demonizacji tematu, entuzjaści dostrzegają wyłącznie zalety. Jednak kategoryczne "nie" może oznaczać spowolnienie rozwoju Polski, zaś bezmyślne "tak" przeprowadzkę do domu, który za chwilę runie. Jak na ironię sceptycy i entuzjaści zgadzają się w jednej sprawie, że – ogólnie rzecz biorąc – przynależność do ponadnarodowej unii walutowej jest korzystna.
Primo – eliminuje koszty transakcyjne związane z przewalutowaniem. Jest szybciej i taniej. Secundo – znosi ryzyko walutowe wynikające z faktu, że płatności za zawarte w obcej walucie
transakcje często spływają dopiero po pewnym czasie, w którym kurs waluty obcej i krajowej może się zmienić. Sprzedajesz marchewki za milion euro, gdy jedno euro równa się czterem złotym, ale płatność dostajesz po tygodniu, gdy jest warte już tylko trzy złote, i nagle zamiast planowanego zysku i nowego maserati masz komornika na głowie. Tertio – zwiększa obroty. Łatwiej handlować, a zaoszczędzone na kosztach transakcyjnych środki można przeznaczyć na dodatkowe inwestycje. Tu porozumienie ponad podziałami się kończy, sceptycy zaczynają tyrady o konieczności obrony suwerenności, a entuzjaści ich argumenty wyśmiewają. Dowodzą, że wspólna waluta zwiększy konkurencję cenową, co dla nas, konsumentów, będzie korzystne. Że wymusi większą dbałość o finanse publiczne. Że ze względu na obniżone stopy procentowe zmniejszy koszty obsługi zadłużenia zagranicznego, co w efekcie sprowadzi do kraju więcej kapitału inwestycyjnego.
Przymusowa solidarność bogatych z biednymi. Czyli: ideologia wyciskania cytryny >>>>
Euro przyśpieszało wzrost
PKB Grecji do 2010 r., a od tamtej pory go ogranicza. Portugalia bez unijnej waluty rozwijałaby się w ostatnich 20 latach dwukrotnie szybciej. Do grupy krajów, którym euro utrudnia rozwój, zaliczyć można także Włochy, Francję i Hiszpanię, a nawet Holandię
Jednak im dalej w las, tym zalety stają się coraz bardziej wydumane. Z kolei te trzy główne nie są uniwersalne, bo ich skala zależna jest od uwarunkowań konkretnego państwa. To wszystko ma znaczenie w kontekście ryzyka związanego z przyjęciem euro. Do strefy nie wchodzi się po to, by jutro z niej wyjść. Ocena długofalowego ryzyka związanego z akcesją jest nawet ważniejsza niż ocena korzyści. Wyobraźcie sobie koszyk ze 100 jabłkami, z których jedno może być zatrute. Czy mądrze byłoby igrać z losem przed sprawdzeniem wszystkich owoców?
Podobnie jest w przypadku euro. Czytając wypowiedzi euroentuzjastów, odnosi się wrażenie, że proponują wejście do pieniężnego raju. Nie wierzcie – mówią – w te bajki o rosnących cenach w państwach, które dołączają do strefy. Bartłomiej E. Nowak zauważa, że w 2009 r., gdy do eurozony weszła Słowacja, inflacja wyniosła w tym kraju 0,9 proc. i była niższa niż w latach poprzednich.
Z odmitologizowaniem eurosceptycznego straszaka można się zgodzić, ale już nie z tym, gdy wszystkie wymieniane zalety euro składają się w pewnik, że oznacza ono szybszy wzrost naszej zamożności.
W euro jak w raju?
Weźmy koszty przewalutowania. Jak zauważa Andrzej Sławiński, były członek Rady Polityki Pieniężnej, w artykule "Mamy komfort swobodnego wyboru momentu przyjęcia euro", "walutami handluje się teraz na platformach, gdzie spready są o niebo mniejsze niż kilka lat temu. (...) Jesteśmy w Target 2, systemie płatniczym strefy euro, dzięki czemu opłaty za płatności międzynarodowe są relatywnie małe". Skoro koszty przewalutowania nie są duże, nie stanowią potężnej bariery handlowej. Podobnie z ryzykiem kursowym. Wahania kursowe euro i złotego oscylują już od dekady w przedziale 4–4,5 zł za euro i nie odbiegają znacząco od wahań na parze euro – dolar. Najważniejsze jednak, że przed zmiennością firmy mogą zabezpieczyć się poprzez proste, relatywnie bezpieczne i tanie transakcje hedgingowe. I robią to. Wniosek? Przyjęcie euro ograniczy w gospodarce koszty i ryzyko, ale nie w takim stopniu, by mieć znaczący wpływ na zwiększenie obrotów handlowych.
To teza poparta empiryczne. W styczniu tego roku Natalie Chen i Dennis Novy, badacze z brytyjskiego University of Warwick, opublikowali pracę "Unie walutowe, handel i heterogeniczność". Wnioskują w niej (na próbce 199 państw świata; dane z lat 1949–2013), że uczestnictwo w unii walutowej zwiększa wymianę handlową średnio o 38 proc. Badacze zwracają uwagę na słowo "średnio". To w nim ukryta jest heterogeniczność, fakt, że efekty unii walutowej różnią się w zależności od konkretnych krajów, które w jej ramach ze sobą handlują. Jeśli dane państwo jest niewielką gospodarką i dużo importuje – a Polska do takich należy – to efekty wzmocnienia wymiany handlowej będą dlań umiarkowane.
Wróćmy do wpływu euro na
PKB jako całość. Skoro handel dzięki euro rośnie, to PKB także, prawda? Ale znów pojawia się pytanie o skalę. W 2016 r. Giuliana Carozza z amerykańskiego Uniwersytetu Notre Dame w pracy "Europejska unia gospodarcza i walutowa" wskazuje, że po utworzeniu strefy euro handel międzyregionalny we Wspólnocie wzrósł w przedziale 13–16 proc., co oznaczało zaledwie 0,25–0,32 proc. wzrostu PKB.
W 2017 r. Constantin Colonescu z kanadyjskiego MacEwan University opublikował pracę "Makroekonomiczne skutki europejskiej unii monetarnej: analiza kontrfaktyczna", w której sprawdził, co by było, gdyby eurobabcia miała wąsy, czyli gdyby kraje eurolandu nigdy do niego nie dołączyły. Analiza Colonescu wskazuje, że euro oddziałuje na PKB nie tylko w zależności od konkretnego państwa, ale i od momentu historycznego. Na przykład przyśpieszało wzrost PKB Grecji do 2010 r., a od tamtej pory go ogranicza. Portugalia bez unijnej waluty rozwijałaby się w ostatnich 20 latach dwukrotnie szybciej. Do grupy krajów, którym euro utrudnia rozwój, Colonescu zalicza także Włochy, Francję i Hiszpanię, a nawet Holandię. Austria i Słowacja rozwijałyby się podobnie bez względu na walutę, a Niemcy raczej na euro korzystają, chociaż nie w takim stopniu, jaki sugeruje inne głośne ostatnio badanie Alessandro Gasparottiego i Matthiasa Kullasa z niemieckiego think tanku Centrum Polityki Europejskiej. W "20 lat euro: zwycięzcy i przegrani" czytamy, że Niemcy dzięki unii walutowej zyskali 1,9 mld euro, a wszyscy inni (poza Holandią i Grecją) stracili.
Pewne jest więc, że wśród ekonomistów – wbrew temu, co twierdzą sygnatariusze apelu Nowaka – nie ma zgody, że wstąpienie do euro przyspieszy długookresowy rozwój kraju takiego, jak Polska.
Cisza przed burzą
Przeszacowanie korzyści to jedno. Kolejna rzecz to niedoszacowanie ryzyka. W opowieści zwolenników zrzeczenie się narodowego pieniądza i przyjęcie waluty zarządzanej przez Europejski Bank Centralny to dobra nowina. Z posiadaniem własnej waluty wiąże się fakt, że może być wykorzystana przez rząd, np. do finansowania obietnic albo poprawienia wyników gospodarczych poprzez dodruk pieniądza. Takie działania groziłyby wysoką inflacją. W teorii narodowy bank centralny jest od
polityków niezależny, w praktyce różnie z tym bywa. Nie trzeba sięgać do krajów tak egzotycznych, jak ogarnięte hiperinflacją Zimbabwe. Świadczy o tym choćby ujawniona w 2014 r. rozmowa Bartłomieja Sienkiewicza, wówczas ministra spraw wewnętrznych, z Markiem Belką, ówczesnym szefem NBP, w której rozważali możliwość "operacji specjalnej": awaryjnego sfinansowania przez bank centralny deficytu budżetowego. Miały od tego wzrosnąć notowania rządu PO.
Euroentuzjaści argumentują, że jeśli polityka pieniężna na szczeblu narodowym jest podatna na naciski polityczne, to na szczeblu europejskim będzie od nich wolna. Szef EBC nie ma powodu, by pomagać tej czy innej ekipie politycznej, ma tylko dbać o stabilność cen w całym eurolandzie. Jednak postrzeganie EBC jako instytucji merytorycznej i niepodlegającej wpływom z zewnątrz to skrajna naiwność. Przeniesienie zarządzania pieniądzem poziom wyżej nie eliminuje nacisków, zmieniają się po prostu interesanci. Polityki pieniężnej EBC nie kształtują krajowe partie polityczne, ale największe podmioty bankowe, które w praktyce zazwyczaj reprezentowane są przez szefów rządów krajów, z których pochodzą. To, że EBC dba o głównie o największych, a nie o wszystkich, pokazuje dobitnie główny antykryzysowy program banku – polityka luzowania ilościowego, w ramach której w okresie od marca 2015 r. do grudnia 2018 r. dodrukowano niemal 3 bln euro, za co skupowano własne długi. Skorzystały na tym jako pierwsi (za analizą Roberta Gwiazdowskiego dla Związku Przedsiębiorców i Pracodawców), m.in. Siemens AG i RWE (Niemcy), Assicurazioni Generali i Telecom Italia (Włochy) oraz Renault i Engie (Francja).
Inny przykład to kryzys grecki 2009 r. Ateny otrzymały miliardy dolarów de facto przymusowych pożyczek ratunkowych. Greckiej gospodarki to nie uratowało, bo kolejne osiem lat pogrążona była w recesji, ale pomogło, jak wskazuje Janis Warufakis, były minister finansów, bankom niemieckim i francuskim, które straciłyby miliardy na ewentualnym bankructwie ojczyzny Sokratesa i jej wyjściu z eurolandu. – UE i Międzynarodowy Fundusz Walutowy zrobiły z Grecji martwą kolonię, a dzisiaj deklarują zwycięstwo – mówił Warufakis przed rokiem, gdy okazało się, że na pożyczkach dla Grecji Berlin zarobił od 2010 r. niemal 3 mld euro.
Jak Grecja wiąże się z Polską? Polska po przyjęciu euro byłaby zaangażowana finansowo w proces ratowania krajów eurolandu, które wpadną w przyszłości w kryzys. Gdy w 2011 r. tonęła Grecja, pomocy dla niej oczekiwano od Słowacji, która w euro była od zaledwie dwóch lat. Bratysława jej nie udzieliła, a eurokraci jakoś to przełknęli. Grecja to jednak malutka gospodarka. O Włochach, państwie typowanym na kolejną czarną owcę unijnej rodziny, powiedzieć już tego nie można. Gdyby wpadły w recesję, to nie byłoby już wymówek, by im nie pomagać, a na to, że wpadną, szanse są spore. – To kraj zadłużony na 2,3 bln euro, to ok. 140 proc. PKB. 20 proc. kredytów, których udzieliły tamtejsze banki, to pożyczki przeterminowane, nie ma co liczyć na spłatę. Dla porównania, ten wskaźnik wynosi w Niemczech tylko 2 proc. – tłumaczy Thomas Mayer, były główny ekonomista Deutsche Banku. Jego zdaniem chociaż dzisiaj może się wydawać, że kryzys euro został zażegnany, to cały czas się tli. Załóżmy więc, że w 2023 r. wchodzimy do euro, przez kilka lat korzystamy z członkostwa, gdy nagle zostajemy zmuszeni do wpłacenia kilkunastu miliardów na walące się Włochy. Wszystkie korzyści jak krew w piach.
Słaby to interes wprowadzać się do domu, w którym właśnie ugaszono pożar, i radość z tego faktu tak zajmuje obecnych lokatorów, że nie czują, jak drży w posadach.
Problem centralnego planisty
Może EBC naprawdę służy wszystkim i działa wyłącznie merytorycznie? Nawet jeśli, nie oznacza to, że ryzyko związane z euro znika.
Słyszeliście o teorii optymalnego obszaru walutowego? Głosi ona, że unia walutowa działa dobrze pomiędzy regionami, których gospodarki znajdują się w podobnej fazie cyklu koniunkturalnego, podobnie reagują na szoki i w których kapitał jest poprawnie alokowany. Jest to idealizacja, która rzadko występuje w przyrodzie. Na przykład dolar to unia walutowa obejmująca obszary będące w różnych, czasami przeciwnych fazach cyklu koniunkturalnego i o różnej sytuacji budżetowej. Nie jest doskonała, a jednak działa dobrze. Jak to możliwe? Ekonomiści wskazują na dwa czynniki. Po pierwsze – wysoką mobilność siły roboczej. Gdy Detroit upada, ludzie migrują za pracą do Houston. Po drugie – politykę fiskalną. Dysponujący dużym budżetem rząd federalny może wespół z Fedem tak sterować transferami pieniężnymi, by pomagać regionom znajdującym się w potrzebie. Automatycznie i bez pytania o zgodę wszystkich 50 stanów.
Wracamy do euro. Mobilność ludzi w Europie w porównaniu do USA jest niższa, a Bruksela nie dysponuje osobnym i jednocześnie wystarczająco dużym budżetem, by łagodzić regionalne szoki. Żeby euro działało, potrzeba albo znacznie większej mobilności, albo powstania unii fiskalnej. Pierwszy scenariusz jest mało prawdopodobny (o mobilności decydują nie tylko bariery prawne i ekonomiczne, ale i kultura), dlatego będzie się dążyć do wprowadzenia unii fiskalnej czy innego rozwiązania pozwalającego na posiadanie środków antykryzysowych. W przyszłości w razie czyichś kłopotów nie będziemy już mogli nie zgodzić się na wsparcie.
Owszem, będąc w euro, i my będziemy mogli liczyć na pomoc w razie kłopotów. Jak na razie jednak – od 27 lat z własną walutą – nie odnotowaliśmy poważnej recesji. W tym samym czasie krajom z euro krachy się zdarzały, czasami nawet z przyczyn, które entuzjaści euro przedstawiają nam jako za zaletę, np. ze względu na niższe stopy procentowe. Niższe koszty kredytu to przecież nie tylko nowe zyskowne przedsięwzięcia (jak głoszą), ale też nietrafione inwestycje tam, gdzie realne stopy procentowe są wyższe od tych narzuconych polityką EBC. To kazus Hiszpanii. Gdy przyjęła euro, rynkom wydało się, że inwestowanie tam jest mniej ryzykowne, napompowały bańkę na rynku nieruchomości, ta pękła i – voilà! – kryzys gotowy.
Po wejściu do euro częściej pomagać będziemy my, niż pomagać będą nam. A może EBC nauczy się tak sterować polityką pieniężną, że kryzysy, jeśli będą, to łagodne?
To niemożliwe. Jak wyjaśniają ekonomiści związani ze szkołą austriacką, każdy bank centralny podejmuje się zadania, któremu nie może sprostać. Zarządzanie ceną pieniądza (ustalanie stóp procentowych to właśnie ustalanie ceny pieniądza na rynku międzybankowym) jest skazane na porażkę, bo nie sposób od zewnątrz określić tej optymalnej dla gospodarki. Brakuje ku temu potrzebnych informacji. Im większy organizm, którym zarządzamy, tym ten brak doskwiera bardziej. Stąd wniosek, że bank centralny na poziomie krajowym może zarządzać polityką pieniężną odrobinę "mniej źle" niż na międzynarodowym. Posiadając własną walutę, w razie krajowego kryzysu możemy przynajmniej spróbować podjąć działania zaradcze. EBC nie zmieni polityki monetarnej dla ratowania jednego, relatywnie małego kraju.
Brak przekonujących argumentów ekonomicznych, niezrozumienie wewnętrznych ograniczeń skuteczności polityki pieniężnej i ignorowanie ryzyka politycznego każe entuzjastom pisać political fiction. Twierdzą, że członkostwo Polski w euro będzie motywacją dla Europy Zachodniej, by brała pod uwagę nasze interesy w swoich relacjach z agresywną Rosją. Tyle że wśród państw, na które Kreml ma zakusy, wymienia się w pierwszej kolejności nie nas, lecz kraje bałtyckie, z których dwa, Estonia i Łotwa, są w strefie euro.
Skoro argumenty ekonomiczne i polityczne nie są na tyle mocne, by kompensować ewentualne straty, a ryzyko, że te zaistnieją, jest relatywnie wysokie, to wniosek, że Polska nie powinna wchodzić do strefy euro w najbliższym czasie, brzmi rozsądnie.
A czy powinna wchodzić kiedykolwiek?
Test Lindy’ego
Traktaty europejskie obligują nas do przyjęcia euro w sposób nieprecyzyjny. Nie podają daty, do której miałoby się to stać, ani sankcji, które mielibyśmy ponieść, gdybyśmy tego zaniechali. Ba, w momencie ratyfikacji przez nas traktatów strefa euro funkcjonowała inaczej – nie istniały takie instytucje, jak np. Europejski Mechanizm Stabilności czy unia bankowa. Przedmiot naszego zobowiązania zmienił zasady działania, a to może stanowić powód, by go nie realizować – tak samo, jak zmiana oferty abonamentu telefonicznego uprawnia abonenta do rezygnacji z usługi. W praktyce wstępować do euro po prostu nie musimy.
Nie podejmujmy jednak pochopnych decyzji. Przeprowadźmy test Lindy’ego.
Albert Goldman, amerykański publicysta piszący o sztuce, opublikował w 1964 r. artykuł "Prawo Lindy’ego". Opisywał w nim obiegowe przekonania na temat praw rządzących branżą teatralną, które utarły się wśród nowojorskich aktorów spotykających się w restauracji U Lindy’ego. Uważali oni np., że im dłużej dana sztuka wisi na afiszu teatralnym, tym dłużej będzie grana. Podobnie w przypadku samych aktorów: im częściej występują w filmach, tym w przyszłości będą robić to częściej. 18 lat później Benoit B. Mandelbrot, amerykański matematyk i fizyk, w książce "Fraktalna geometria przyrody" opisywał istnienie zbioru rzeczy, których "oczekiwana długość życia" rośnie proporcjonalnie do czasu, który już przetrwały. Ostateczną formułę efektowi Lindy’ego nadał probabilista Nicholas Nassim Taleb. "Jeśli daną książkę drukują od 40 lat, to można oczekiwać, że będą drukować kolejne 40 lat. Jeśli za 10 lat będzie także w druku, jej oczekiwana długość życia wzrasta do 50 lat. (...) To, co istnieje od dawna, nie starzeje się jak ludzie, a jakby «na odwrót». Każdy kolejny rok podwaja dodatkową oczekiwaną długość życia. To wskaźnik wytrzymałości danej rzeczy proporcjonalnej do jej życia" – wyjaśnia Taleb w książce "Antykruchość".
Unie walutowe w intencji twórców mają zwiększać gospodarczy dobrobyt – powinny więc należeć do tych bytów, które im dłużej istnieją, tym dłużej będą istnieć. Unia dolarowa istnieje ponad 200 lat. Gdybyśmy stali przed dylematem – przystąpić do niej, czy nie, argument: "Nie, bo może wkrótce runąć", byłby trudny do obrony. Przez dwa wieki wydarzyło się tak wiele, a mimo to dolar istnieje. Udowodnił swoją trwałość. To jednak nie Stany Zjednoczone są naszym największym partnerem handlowym, ale kraje eurolandu, który ma 20 lat. Na tle dolara niewiele. Efekt Lindy’ego pozwala nam przypuszczać, że euro przetrwa kolejne dwie dekady. Poczekajmy z jego przyjęciem – ale nie na świętego Dygdy. Wyznaczmy czas na decyzję i podejmijmy wyzwanie. 11 lat (licząc od dzisiaj) to niecałe trzy kadencje parlamentarne – w sam raz, by strefa euro dopracowała własne mechanizmy działania, zlikwidowała słabe punkty i stała się atrakcyjna dla nowych członków. To także czas wystarczający na przeprowadzenie w Polsce reform strukturalnych, które zmniejszą podatność naszej gospodarki na szoki.
Jeśli euroland przetrwa kolejne 12 lat rynkowego testu, to w 2030 r. jego oczekiwana długość życia będzie wynosić kolejne 30 lat i dopiero wtedy dołączenie doń będzie można nazwać krokiem rozsądnym. Może się też równie dobrze okazać, że w 2030 r. strefa euro będzie w fazie rozkładu – członkowie będą się już wówczas z tego klubu wypisywać. Wówczas ten wspaniały projekt okazałby się po prostu "cytryną", by użyć metafory ekonomisty noblisty George’a Akerlofa na wadliwy produkt, o którego usterkach wiedzą wyłącznie sprzedawcy, nie klienci (eurokraci, nie euroobywatele), a mimo to go im wciskają.
Magazyn DGP 08.03.19
/
Dziennik Gazeta Prawna