PiS od zawsze mówi „nie” wejściu Polski do strefy euro. Bo w rezygnacji ze złotego nie widzi korzyści ekonomicznych. W wywiadzie dla DGP były prezes NBP Marek Belka nawołuje do ogłoszenia deklaracji szybkiego wejścia do Eurolandu. Rozmowa ta wywołała wiele komentarzy.
PiS od zawsze mówi „nie” wejściu Polski do strefy euro. Bo w rezygnacji ze złotego nie widzi korzyści ekonomicznych. W wywiadzie dla DGP były prezes NBP Marek Belka nawołuje do ogłoszenia deklaracji szybkiego wejścia do Eurolandu. Rozmowa ta wywołała wiele komentarzy.
Większość głosów poddaje w wątpliwość, czy powinniśmy dzisiaj w ogóle myśleć o rezygnacji z własnej waluty. Trudno powiedzieć, czy tak naprawdę kiedykolwiek byliśmy blisko zamiany złotego na euro.
Euro z okazji Euro 2012
W 2008 r. ówczesny premier Donald Tusk publicznie ogłosił, że celem Polski jest wejście do strefy euro w latach 2011–2012, a tydzień po tych słowach... upadł bank Lehman Brothers. Kryzys gospodarczy rozlał się po całym świecie. Wtedy cały plan stanął pod znakiem zapytania, chociaż rząd tworzył całą infrastrukturę analityczno-instytucjonalną, która miała nas przygotować do unii walutowej. Kilka miesięcy później stało się oczywiste, że pomysł nie wypali, chociaż iluzję podtrzymywano jeszcze długo. Później koalicja PO-PSL już do tematu euro nie wracała, a w jej szeregach przybywało niechętnych do rezygnacji ze złotego.
Dzisiaj u władzy jest ekipa, która swoją polityczną orientację budowała m.in. na eurosceptycyzmie i od lat sprzeciwia się kolejnym krokom w unijnej integracji. Argumenty ekonomiczne dla pozostania przy złotym ma takie same jak poprzednicy. Chociaż sytuacja w strefie euro i układ geopolityczny na świecie w tym czasie się zmieniły.
– Ja nie jestem przeciwnikiem przyjęcia unijnej waluty, ale dopiero w pewnej perspektywie odpowiednio dopasowanej do naszych mechanizmów gospodarczych – taką opinię wyraził niedawno Mateusz Morawiecki. Jego zdaniem Polska powinna poczekać nawet dekadę, aż nasza gospodarka zbliży się poziomem rozwoju do krajów Zachodu. Do wicepremiera przemawia argument geopolityczny. – Czemu Estonia, Łotwa i Litwa tak szybko przyjęły euro? Bo mają po stronie wschodniej sąsiada, którego się nieco obawiają i biorą euro z dobrem inwentarza i ze wszystkimi ryzykami – podkreśla wicepremier.
Byle nie do unii walutowej
W Ministerstwie Finansów oraz Narodowym Banku Polskim zlikwidowano instytucje, które miały monitorować proces przygotowywania się Polski do przyjęcia wspólnej waluty. Rząd niemal natychmiast po wyborach pozbył się stanowiska pełnomocnika ds. euro i zlikwidował jego biuro w MF. W banku centralnym rozmontowano m.in. Biuro Integracji ze Strefą Euro. NBP uargumentował to tym, że nie rozważamy wejścia do strefy euro w dającej się przewidzieć przyszłości. Sam prezes Adam Glapiński jest szczególnie eurosceptyczny. Tuż po tym, jak zasiadł w fotelu szefa banku (kieruje nim od połowy ubiegłego roku), kazał wymontować z drzwi w holu klamki w kształcie symbolu euro.
Oprócz argumentów gospodarczych rząd podpiera swój sceptycyzm wobec Eurolandu także argumentami politycznymi.
– Napięcia wewnętrze między Południem a Północą strefy euro nie są wskazaniem do pośpiechu w sprawie przystąpienia do niej. Nawet wielkie retoryczne otwarcie między Francją a Niemcami nie jest w stanie przykryć wewnętrznych sprzeczności Eurolandu – mówi DGP Konrad Szymański, wiceminister spraw zagranicznych.
Jego zdaniem dzisiaj możliwy jest jedynie remont fasady, np. przemianowanie antykryzysowej infrastruktury – Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego na Europejski Fundusz Walutowy czy powołanie specjalnego komisarza ds. unii walutowej.
– Systemowe problemy nie będą jednak rozwiązane szybko. Będzie to jeszcze bardziej widoczne po powołaniu rządu w Berlinie. Niemcy nie porzucą warunkowości wsparcia dla zadłużonych, a kraje Południa nie są w stanie takich strukturalnych reform przeprowadzić – uważa Szymański. Na razie więc nie słychać w rządzie obaw przed dalszą integracją strefy i możliwą w związku z tym marginalizacją Polski.
Złoty jako symbol
Dla PiS istotne są jeszcze dwa inne argumenty. Pierwszy to fakt, że własna moneta już od starożytności jest jedną z oznak suwerenności państwa. Dlatego odejście od niej byłoby traktowane nie tylko jako rezygnacja wpływu na część polityki gospodarczej, lecz także symboliczne pozbawianie się jednej z oznak własnego państwa.
– To szaleństwo. To kolejny element naszej suwerenności, który musielibyśmy oddać. Choć najważniejsze są argumenty gospodarcze, bo to pozbawienie się wpływu na kreowanie polityki monetarnej – komentuje poseł PiS Łukasz Schreiber.
Jak dowodzą badania opinii publicznej, Polacy również nie chcą pozbywać się złotego. W ciągu kilkunastu lat zaszła w tej kwestii duża zmiana. O ile jeszcze w 2002 r. ponad 60 proc. z nas chciało dołączyć do strefy euro, to w tym roku przeciwnych temu jest 70 proc. obywateli.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama