Dobry obyczaj nakazuje informować czytelników o zaangażowaniu piszącego w sprawę, która jest przez niego prezentowana. Analitycy w biurach maklerskich, wydając rekomendację, zamieszczają notę, że ich biuro maklerskie jest np. akcjonariuszem spółki, której analizę przygotowano. Aby sprostać tym standardom, chciałem poinformować, że mam akcję Universalu (jedną, dlatego proszę redakcję, aby nie poprawiała liczby pojedynczej na mnogą). I to w wersji papierowej. Skan akcji załączam do felietonu.
Zdobycie tego waloru nie było łatwe. Po pierwsze, trzeba było mieć akcję w wersji elektronicznej, czyli zdematerializowanej. To akurat nie było trudne, jak każdy, kto inwestował wówczas na giełdzie, byłem kolejno szczęśliwym akcjonariuszem Universalu, nieszczęśliwym akcjonariuszem Universalu, szczęśliwym nieakcjonariuszem Universalu. Ale jedną sobie zostawiłem. I kiedy spółka została wycofana z giełdy, zwróciłem się do biura zarządu spółki o wydanie akcji w wersji papierowej. Trochę to trwało, ale w końcu się udało.
Taka papierowa akcja pozwalała brać udział w późniejszych zgromadzeniach akcjonariuszy, ale zazwyczaj nie brałem w nich udziału. Poza jednym, ostatnim walnym. Spółka była już wówczas w bardzo trudnej sytuacji finansowej i akcjonariusze mieli podjąć uchwałę o przekształceniu ze spółki akcyjnej w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Zarejestrowałem się i… to był błąd.
Dawno, dawno temu, bo w latach dziewięćdziesiątych XX w. byłem felietonistą w „Parkiecie”. Przez cztery lata w każdą sobotę na ostatniej stronie gazety czytelnicy mogli zobaczyć mój portrecik nieco wydłużony przez grafików i poczytać, cóż wówczas miałem do powiedzenia o rynku. Jednym z bohaterów moich ówczesnych felietonów była spółka Universal, która w czasie wielkiej hossy nazywana była Cesarzem Spekulacji.
Przygotowując się to napisania dzisiejszego felietonu, zajrzałem do głęboko schowanego na dysku katalogu „OLD”. Czytanie starych felietonów, zwłaszcza własnych, nie należy do rozrywki przyjemnej, nie będę więc państwa zanudzał. Jedną rzecz chciałbym jednak odnotować. Na początek lekcja pokory – czyli to walne zgromadzenie, w którym uczestnictwo było błędem. Moje felietony zostały przez pracowników spółki uważnie przeczytane i zapamiętane. Zwłaszcza jeden. Dotyczył on sporu z pewnym deweloperem z Krakowa (nieistniejąca już firma Code, której właściciel sam miał później kłopoty z wymiarem sprawiedliwości). Napisałem wówczas, że „kontrahenci Universalu powinni robić rezerwy na nazwisko prezesa”. Może to i było śmieszne, a nawet prorocze, ale było też bardzo nieeleganckie. I otrzymałem publiczną reprymendę od pań księgowych pamiętających, że moje pisanie naraziło spółkę na straty. Bo na sali obrad byli głównie pracownicy upadającej spółki i ja. Prezes Dariusz Tytus Przywieczerski siedział za stołem prezydialnym i się nie odzywał. Ja też nie.
Jak się państwo domyślają, przytaczam tę opowieść z związku z deportowaniem byłego prezesa Universalu do Polski. Od ponad 10 lat nie mam w domu telewizora. Powód był prosty – po kilku godzinach spędzonych w redakcji nie chciałem już mieć w domu żadnych mediów. Ale w poprzednią sobotę spędzałem przedpołudnie u rodziców, a tam telewizor jest włączony od rana i oglądane są wszystkie kanały jednocześnie, z dokładnością do przerwy na reklamę. A jednym z tych kanałów było TVP Info, w którym tematem dnia była oczywiście wspomniana ekstradycja. Poprosiłem rodzinę, żeby nie zmieniać kanału. Chciałem dowiedzieć się, co obecni komentatorzy telewizyjni mają interesującego do powiedzenia o sprawach, którymi interesowałem się 20 lat temu.
Wypowiadało się trzech wybitnych specjalistów od wszystkiego, ale ich nazwisk oraz redakcji i uczelni, które reprezentowali, nie przytoczę. Na temat Universalu i jego prezesa nie wiedzieli kompletnie nic, a to, co powiedzieli, było śniadaniową wersją prawdy. Wzajemnie się nakręcali i przelicytowywali „co powie, co powie?”. Usłyszałem, że zbudowano imperium medialne, za nasze pieniądze oczywiście. Prawda jest taka, że to „imperium” stanowiło 20 proc. udziałów w Telewizji Polsat oraz dziennik „Trybuna” i tygodnik „Przegląd”. Środki na te inwestycje zostały uzyskane z emisji akcji serii B, którą w kwietniu 1994 r. przeprowadzono w trybie prawa poboru (2:1). Spółka pozyskała wówczas 1 bilion 125 miliardów starych złotych (112,5 mln nowych złotych), co było astronomiczną kwotą. Tak więc pieniądze, które zainwestowano w Polsat, pochodziły od inwestorów giełdowych. I możemy nazwać te środki publicznymi tylko w kontekście tego, że Universal był wówczas spółką publiczną – w myśl przepisów o publicznym obrocie. A Skarb Państwa? Jednym z podmiotów obejmujących nowe akcje była wówczas należąca do tzw. Trójkąta Buchacza spółka Chemia Polska, i w tej części (jej pośrednia inwestycja w Polsat to 1,5 mln zł) można uznać, że tyle zainwestowano „państwowego”.
Jest jedno ale. W tamtym czasie objęcie akcji serii B wyemitowanych przez Universal wydawało się bardzo dobrą inwestycją. Cena emisyjna nowych akcji wynosiła 15 zł, zaś na giełdzie w szczycie hossy za jedną starą płacono nawet 67 zł. Prawa poboru można było albo sprzedać i ponieść stratę, albo zrobić arbitraż i sprzedać stare akcje, aby objąć nowe, licząc na przyszłe zyski. Skala redukcji zleceń w drugim terminie poboru wskazuje, że wszyscy wierzyli w przyszłość tej spółki. Ktoś, kto nie objąłby akcji, mógł zostać wręcz oskarżony o niegospodarność. Kryzys rosyjski, który przyczynił się do upadłości spółki, miał przyjść dopiero za cztery lata.
A co powie Dariusz Tytus? Nic. Wszystko się przedawniło.