Dobiegły końca czasy, w których Pekin trzymał się filozofii „robić interesy i nie wtrącać się w wewnętrzne sprawy innych”
ikona lupy />
Magazyn z 3 sierpnia 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Eksperci biją na alarm, że Chińczycy sięgają po polityczną władzę w innych krajach i wpływają na decyzje polityczne. To już trwa – mówiła w nowozelandzkim Auckland Hillary Clinton. – Anne-Marie Brady z Uniwersytetu Canterbury słusznie nazwała to nową globalną bitwą. Musimy podchodzić do tego bardzo poważnie – powtarzała.
Ani miejsce, ani czas nie były przypadkowe. Clinton przemawiała w Auckland, największej metropolii Nowej Zelandii – kraju, w którym Chińczycy lub Nowozelandczycy chińskiego pochodzenia to ponad 200 tys. z 4,5 mln mieszkańców. A wystąpienie odbyło się w krytycznej chwili: na początku maja, po publikacji pierwszych analiz dotyczących chińskich wpływów na wyspie, a jeszcze przed oficjalnym raportem służb wywiadowczych na ten temat.
Diagnoza byłej szefowej amerykańskiej dyplomacji jest nieskomplikowana: wraz ze wzrostem potęgi ekonomicznej Chiny zaczynają zakulisowo wpływać na światową politykę. Ale nie chodzi już, jak dekadę temu, o soft power: dobre relacje dyplomatyczne, chińskie inwestycje, superprodukcje kinowe i koncerty tradycyjnej muzyki. Dziś Państwo Środka weszło na bardziej kolizyjny kurs – dyskretnie finansuje zachodnie partie polityczne, a nawet wystawia w wyborach „własnych” kandydatów. Politykę tę mogą napędzać dodatkowo autorytarne tendencje chińskiego przywództwa: odkąd w zeszłym roku prezydent Xi Jinping usunął limit możliwych kadencji na stanowisku, cała polityka azjatyckiego mocarstwa stała się bardziej konfrontacyjna.

Rwące strumienie dolarów

Trzy tygodnie po wystąpieniu Clinton jej tezy zyskały oficjalne potwierdzenie. „Nowa Zelandia, na każdym poziomie społeczeństwa, została zinfiltrowana przez chiński rząd. Sytuacja doszła do krytycznego etapu” – to wnioski zawarte w raporcie kanadyjskiego wywiadu Canadian Security Intelligence Service, opublikowanego na początku czerwca. – „Co gorsza, Nowa Zelandia to »miękkie podbrzusze« swoich dużych sojuszników, takich jak Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania”.
Raport nie jest stanowiskiem kanadyjskiego wywiadu, lecz prezentacją informacji i poglądów zaprezentowanych szefom służb przez naukowców. Może dlatego określa sprawy dosadnie. „Prezydent Xi forsuje wielopoziomową strategię, która ma wynieść Chiny do globalnej dominacji” – czytamy w dokumencie. Wyspiarski kraj odgrywa w tej strategii kluczową rolę jako laboratorium potencjalnych przyszłych relacji z innymi państwami. „Na celowniku znalazły się polityczne, biznesowe i intelektualne elity Nowej Zelandii. Powiązania ze spółkami, uniwersytetami i centrami badawczymi są narzędziem wpływu na ich działania oraz dostępu do technologii wojskowej, tajemnic handlowych i innych informacji o strategicznym znaczeniu. (…) Agresywna strategia zmierza do tego, by wpływać na proces podejmowania decyzji politycznych, zyskiwać nieuczciwą przewagę w handlu i działalności biznesowej, zgnieść krytykę Chin, rozbudować możliwości szpiegowskie i wpłynąć na chińskie społeczności za granicą” – wyliczają autorzy.
Kąśliwie można by jedynie stwierdzić, że autorzy dokumentu przeczytali publikacje wspomnianej przez Clinton badaczki, Anne-Marie Brady. Jej najgłośniejsza praca to niemal 60-stronicowy artykuł naukowy „Magic Weapons: China's political influence activities under Xi Jinping”, oficjalnie zaprezentowany we wrześniu ubiegłego roku podczas jednego z sympozjów na Tajwanie.
Wbrew tytułowi, który mógłby sugerować, że mamy do czynienia z kolejnym wypełnionym ogólnikami tekstem, praca Brady to dossier chińskich wpływów na dalekich krańcach zachodniego uniwersum: padają nazwiska, daty, sumy. Weźmy internetowy serwis Mega upload, znany wielu polskim miłośnikom pirackich filmów, oprogramowań czy e-booków, służący – w uproszczeniu – do pobierania takich plików. Stworzona przed laty przez Niemca Kima Dotcoma (dziś oczekuje na ekstradycję z Nowej Zelandii do USA m.in. za łamanie prawa autorskiego i pranie brudnych pieniędzy) usługa wciąż działa: dziś kluczowym inwestorem w firmie jest przedsiębiorca z Hongkongu Zhao Wu Shen.
Shenowi ekstradycja do USA nie grozi. Biznesmen urzęduje w Hongkongu, lecz na Nowej Zelandii posiada wraz z żoną Susan Chou przedsiębiorstwo o nazwie Contue Jinwan Enterprise Group, dzięki któremu – dowodzi Brady – sponsoruje miejscowych polityków. „W 2007 r. Susan Chou zasiliła laburzystów kwotą 41 tys. dol. (nowozelandzkich). Potem, w 2010 r., Susan Chou przekazała 200 tys. dol. Partii Narodowej, w 2011 r. kolejne 100 tys. dol., a w 2014 r. ich rodzinna firma przekazała temu ugrupowaniu ponad 200 tys. dol. W 2014 r. para dołączyła do ekskluzywnego bankietu dla darczyńców, którego gospodarzem był poseł Partii Narodowej Yang Jian. Pojawił się tam też John Key (premier z ramienia Partii Narodowej w latach 2008‒2016 – aut.), a podczas imprezy zebrano kolejne 200 tys. dol. na kampanię wyborczą ugrupowania” – wylicza Brady.
Artykuł nowozelandzkiej badaczki w olbrzymiej mierze wypełniają takie przykłady, a kwoty wsparcia idą w sumie w miliony dolarów. Co więcej, nowozelandzkie przepisy dosyć jasno wymagają ujawniania oficjalnych donacji, ale pomijają sytuacje takie jak bankiety, co oznacza, że realna skala zjawiska może dalece wykraczać poza to, co można wytropić w dokumentach. Nie przypadkiem sympatie polityczne Shena i Chou przesunęły się po 2007 r. z laburzystów na Partię Narodową – prawica wygrała wybory i od tamtej pory rządzi Nową Zelandią, a tamtejsze media spekulują, że część majątku byłego szefa rządu – wspomnianego Johna Keya – może pochodzić z interesów robionych z Chińczykami.
Brady porządkuje strategię ekipy Xi w następujący sposób: najpierw następują działania mające skonsolidować i pozwolić przejąć kontrolę nad chińskimi społecznościami zagranicą oraz uczynić z ich członków „agentów” polityki zagranicznej. Następnie należy wzmocnić kontakty – zarówno na poziomie międzyludzkim, jak i między partiami oraz przedsiębiorstwami, najlepiej, gdy po stronie chińskiej są to przedsiębiorstwa państwowe. Tak powstałe struktury mają być platformą realizowania globalnej strategii komunikacyjnej. Docelowo miałby powstać luźny blok o charakterze gospodarczym, w którego centrum znalazłoby się Państwo Środka.
„Nowa Zelandia to doskonały przykład tego, jak Chiny używają powiązań gospodarczych, by ingerować w życie polityczne kraju partnerskiego” – konstatują Kanadyjczycy, podkreślając, że chodzi o kraj stosunkowo niewielki (4,5 mln ludzi rozsianych po stosunkowo dużym terytorium), za to mający dostęp do struktur NATO i Sojuszu Pięciorga Oczu (Five Eyes to wspólnota służb wywiadowczych USA, Kanady, Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii). „Niektóre z takich działań bezpośrednio zagrażają bezpieczeństwu narodowemu Nowej Zelandii, podczas gdy inne mają długoterminowy, korozyjny charakter” – dorzucają kanadyjscy analitycy. Po publikacji raportu CSIS za Atlantykiem zaczęto całkiem poważnie rozważać, czy Nowej Zelandii nie należałoby prewencyjnie odciąć np. od współpracy w ramach Five Eyes.

Pielgrzymki byłych premierów

Kimś takim jak Brady jest w Australii Clive Hamilton, profesor etyki na Uniwersytecie im. Charlesa Sturta. Hamilton nie przebiera w słowach: rozbudowywanie chińskiej sfery wpływów nazywa cichą inwazją. „Służalczość i kierowanie się własnymi interesami naszych elit to najważniejsze wyjaśnienie, dlaczego uważamy się za tak bezsilnych, by oprzeć się przejęciu Australii przez Ludowe Chiny” – dowodzi na kartach książki „Silent Invasion. China's Influence in Australia”. Jej wydania długo odmawiały mu zresztą rodzime wydawnictwa.
„Panuje szeroko rozpowszechnione przekonanie, że wzrost potęgi Chin jest niepowstrzymany, że przyszłość naszej gospodarki jest w rękach Pekinu, a wielkość tego kraju oznacza, że nieuniknienie musi on zdominować Azję – uważa Hamilton. – Więc najlepiej poddać się tej historycznej konieczności, bo w gruncie rzeczy nie mamy wyboru, a w sumie nie będzie to takie złe. Trzymając się »przyjaźni i współpracy«, zaakceptujmy przepływy pieniędzy, sprzedaż majątku, podskakujmy, gdy chińscy dyplomaci krzykną, patrzmy w inną stronę w chwili, gdy nasze technologie będą wyciekać, przemilczmy naruszanie praw człowieka i poświęćmy podstawowe wartości, jak wolność badań na uniwersytetach. W historii narodu po zasiedleniu Australii nie było większej zdrady ze strony naszych elit”.
Hamilton uważa, że u fundamentów uległości Australijczyków wobec Państwa Środka leży polityka z lat 90., sprowadzająca się do przekonania, że najważniejsze są wyniki gospodarcze. Przykład to kontrakt z 2002 r. na kupno gazu przez jedną z chińskich prowincji, warty – bagatela – 25 mld dol. Już po jego podpisaniu okazało się, że pierwotnie dostawcą surowca miała być Indonezja, która zaproponowała najniższą cenę. Jednak w ostatniej chwili przyszło polecenie z Pekinu: kontrakt mają dostać Australijczycy. Jak wytyka Hamilton, ówczesny liberalny premier John Howard (rządził w latach 1996‒2007) triumfował, podkreślając, że ta lukratywna umowa to rezultat polityki obłaskawiania dygnitarzy zza Wielkiego Muru. Już kilka miesięcy po podpisaniu porozumienia Howard odrzucił propozycję spotkania z Dalajlamą – co wówczas jeszcze zdarzało się relatywnie rzadko, a dla Pekinu było pierwszą bezpośrednią korzyścią z zacieśniania relacji. Według Hamiltona Howard miał wkrótce stać się stałym gościem na pekińskich salonach, jeszcze za jego rządów chińscy notable mieli dojść do wniosku, że warto podjąć próbę poluzowania więzi między Canberrą a Waszyngtonem.
Wszystko za sprawą opisanej wyżej filozofii, której architektami byli poprzednicy Howarda: Bob Hawke (premier w latach 1983‒1991) oraz Paul Keating (premier w latach 1991‒1996). Otaczali się osobami, które przez zwolenników tez Hamiltona są uznawane za niemalże agentów wpływu: jak np. szef gabinetu Hawke,a, doradca w obszarze polityki zagranicznej Keatinga, grupa doradców ekonomicznych. Wiele osób z tego grona wylądowało w firmach robiących interesy z przedsiębiorstwami z Państwa Środka, inni pozakładali instytuty badawcze zajmujące się Chinami. Obaj byli szefowie rządu mają być częstymi gośćmi w Pekinie – i tylko australijskiej egalitarnej naturze zawdzięczają fakt, że wojaże te przechodzą niezauważone. Podobnie jak w Nowej Zelandii, również w Australii luki w przepisach o finansowaniu partii politycznych pozwalają na nieformalne przepływy środków od biznesmenów, którzy na robieniu interesów z Chinami zrobili majątek. Sponsoring mógł mieć też charakter indywidualny, np. senator lewicy Sam Dastyari korzystał z pojemnego portfela chińskiego przedsiębiorcy Huanga Xiangmo, który m.in. opłacał jego podróże zagraniczne i koszty procesowe.
Zarówno Brady, jak i Hamilton nie są już samotnymi wojownikami – ich analizy stały się kluczowymi argumentami zwolenników przeciwstawienia się chińskim wpływom. O ile jednak nowozelandzka premier Jacinda Ardern delikatnie zbyła obawy Hillary Clinton, to już australijski szef rządu ogłosił w ostatnich tygodniach szereg propozycji mających ograniczyć patologie – m.in. ściślejszy nadzór nad przepływem pieniędzy dla partii politycznych i organizacji pozarządowych, surowsze kary za szpiegostwo i szerzenie fake newsów, ostrzejsze rygory dla lobbystów, w tym byłych polityków. W dyskusji nie sposób też uniknąć zarzutów o rasizm, bo tezy badaczy rzucają podejrzenie na całą diasporę chińską na antypodach (wyjąwszy może środowiska otwarcie skonfliktowane z Pekinem, jak Tybetańczycy i Ujgurzy czy ruch Falun Gong).

Szczodry inwestor

Decyzja gabinetu kanclerz Angeli Merkel nie była niespodzianką, ale i tak przykuła w ostatnią środę uwagę wszystkich mediów biznesowych: rząd w Berlinie, w ostatniej niemalże chwili, zablokował przejęcie firmy Leifeld Metal Spinning AG przez inwestora zza Wielkiego Muru, Yantai Taihai Group. Zlokalizowana w Nadrenii Północnej-Westfalii fabryka to jeden z głównych wykonawców urządzeń dla przemysłu nuklearnego, kosmicznego czy motoryzacyjnego, specjalizujący się w produkcji ultratwardych metali. – Nie ma się co dziwić, Leifeld produkuje maszynerię z najwyższej półki. Niemcy doskonale sobie zdają sprawę, jakim zagrożeniem byłoby takie przejęcie – komentował wiceszef berlińskiego Mercator Institute for China Studies Mikko Huotari.
Niemcy wyrastają dziś na głównego adwersarza Pekinu w Europie. W ubiegłym roku gabinet Merkel przeforsował przepisy o ściślejszym nadzorze nad przejęciami dużych przedsiębiorstw przemysłowych, zapewne też za sprawą Berlina Unia Europejska wprowadziła bardziej rygorystyczne przepisy dotyczące finansowania partii politycznych. Niemieccy decydenci rozglądają się po Europie i wszędzie widzą ślady zostawione przez Pekin. W Polsce potencjalnym partnerem do budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego może być chińskie konsorcjum. W Grecji Chińczycy pojawili się wraz z załamaniem się tamtejszej gospodarki i kryzysem w strefie euro – kupili port w Pireusie, a polityczną ceną za tę inwestycję było storpedowanie przez rząd w Atenach unijnej rezolucji na temat łamania praw człowieka w Państwie Środka, którą Bruksela próbowała przeforsować w Radzie Praw Człowieka. Węgierski premier Viktor Orbán otwarcie zagroził, że jeśli Unia odetnie mu finansowanie za naginanie reguł praworządności, to pieniądze na inwestycje wyłożą Chińczycy. „Financial Times” sugeruje, że za to liczone w juanach zaplecze Budapeszt płaci polityczną cenę: ma utrącić krytyczne stanowisko Unii w sprawie agresywnej polityki Pekinu na Morzu Południowochińskim. Jak formułuje to dziennik, Pekinowi udało się też „wprowadzić do otoczenia prezydenta Czech swojego doradcę”. A były premier Wielkiej Brytanii, David Cameron, właśnie dostał nową pracę: będzie kierować brytyjsko-chińskim funduszem inwestycyjnym.
Zresztą nad Renem nie jest pod tym względem wiele lepiej. Były wicekanclerz i szef liberalnej partii FDP niedawno został pracownikiem chińskiego koncernu HNA, być może z misją uchylenia szerzej drzwi chińskim inwestorom. Po przeciwległej stronie politycznego spektrum jest też Alice Weidel, szefowa skrajnej Alternative für Deutschland. Prawicowa polityk płynnie mówi w dialekcie mandaryńskim: spędziła w Państwie Środka sześć lat, przygotowując doktorat o chińskim systemie emerytalnym. To o niczym nie świadczy, ale też nie jest kompletnie bez znaczenia, biorąc pod uwagę zabiegi Chin o zbudowanie swojej sieci sympatyków w Europie.
Chińscy inwestorzy pojawiają się też tłumnie na rubieżach Unii Europejskiej. Ledwie w lutym, podczas wizyty w Berlinie, macedoński premier zaczął podczas wspólnej konferencji z kanclerz Merkel rozpływać się nad życzliwością inwestorów z Państwa Środka, którzy uratowali drogi tego małego, nieco zapomnianego bałkańskiego kraju. W Serbii Chińczycy budują mający liczyć docelowo 1,5 km most na Dunaju, linie szybkich kolei, park przemysłowy i szereg innych fabryk. I to właściwie jedyne liczące się inwestycje w tym państwie, trudno się zatem dziwić, że Pekin ma na władze w Belgradzie potężne przełożenie.

Czas guanxi

W przeciwieństwie do emocji na antypodach, w Europie analitycy próbują wzywać do zrównoważonego podejścia. Z jednej strony trudno mieć do Pekinu pretensje o tworzenie projektów takich jak „Jeden pas, jedna droga” (próba odtworzenia szlaków handlowych do Chin przecinających Azję, Bliski Wschód, Europę i Afrykę) czy „Made in China 2025” (program mający na celu uczynienie z Chin globalnego lidera w zakresie nowych technologii). Z drugiej strony rozbudowa infrastruktury na nowych jedwabnych szlakach służy do finansowego szantażu rządów w tak odległych od siebie państwach, jak Sri Lanka czy Serbia, a drugi z programów to mechanizm przejmowania przedsiębiorstw kluczowych z punktu widzenia bezpieczeństwa innych krajów.
„Czujność jest konieczna, ale też zaufanie jest dobrym doradcą” – szuka balansu magazyn „Economist”. „Ściślej nadzorujmy inwestycje, twórzmy think tanki, które będą oceniać rzeczywistą sytuację za Wielkim Murem” – nawołuje „Financial Times”. Analitycy chcą, żeby Unia skierowała większe fundusze na inwestycje zarówno w biedniejszych krajach wspólnoty, jak i poza jej granicami. Należy prawnie odciąć wszelkie możliwości finansowania partii politycznych zza granicy, a polityków i naukowców uczyć, jak unikać zawierania podejrzanych znajomości, które mogłyby się okazać pułapką.
Nie jest to jeszcze bicie w wojenne bębny, ale niewątpliwie, przynajmniej w zachodniej Europie, zapanowała atmosfera mobilizacji – bezprecedensowa, bo takie nawoływania do czujności nie towarzyszą nawet sporom z Moskwą. Problem raczej w tym, że program koniecznych zmian w polityce i potencjalnych wydatków z tym związanych jest tak obszerny, że jego realizacja wydaje się być co najmniej wątpliwa. Co więcej, zachodni sojusznicy są dziś skłóceni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej po II wojnie światowej. Lepszego tła dla budowy swoistego guanxi – tradycyjnej sieci znajomości i poparcia – Pekin nie mógł sobie wymarzyć.