Z keynesizmem jest trochę jak z marksizmem. Spytajcie kilku osób, co to takiego, a dostaniecie całą paletę rozbieżnych odpowiedzi. Najczęściej usłyszycie, że keynesizm to synonim mocnej państwowej interwencji w gospodarkę. Coś jakby ideowa podbudowa do etatyzmu. To w najlepszym razie. A w najgorszym jakiś rodzaj miękkiego socjalizmu, możliwy do przełknięcia dla alergicznie reagujących na Marksa zachodnich decydentów politycznych.
Zgodnie z taką interpretacją szeroko rozumiana prawica w ostatnich dwóch, trzech dekadach Keynesa nie lubiła. Ich bohaterami byli raczej klasyczni liberałowie. Stary dobry Adam Smith albo nawiązujący do niego przedstawiciele szkoły austriackiej: Mises lub Hayek. W latach reaganomiki guru był Milton Friedman, ale po kryzysie 2008 r. jego gwiazda przygasła. Kryzys w ogóle przeorał wiele spraw. Nawet wolnorynkowcom pokazał, że tak dalej być nie może. Z drugiej jednak strony nawyki myślowe zostają w głowie na długo. I nie zawsze potrafią nadążyć za dużo bardziej płynną rzeczywistością polityczną, która ostatnio zmienia się bardzo szybko.
Widać to doskonale, gdy przychodzi do oceniania polityki obecnego prezydenta USA Donalda Trumpa. Amerykańska liberalna lewica (piszę „lewica” z wahaniem, ale nie czas to i nie miejsce na roztrząsanie wątku, kto jest lewicą w USA) Trumpa oczywiście darzy nienawiścią czystą i niczym niezmąconą. Wyrastające zaś przez lata w kontrze do liberałów elity konserwatywne bardzo się z tego powodu cieszą. I oni Trumpa się trochę obawiają (bo nieobliczalny), ale cieszy ich każdy skowyt „New York Timesa”.
Sprawę komplikuje fakt, że ów Trump (jako polityk – co by nie mówić – dość rzutki) prowadzi całkiem wyrazistą politykę gospodarczą (cła, nowe inwestycje, obniżki podatków). Kiedy więc przychodzi konserwatystom do jej skomentowania, dostajemy takie głosy jak choćby niedawno Richarda Epsteina, zatwardziałego neoliberała z Instytutu Hoovera i Uniwersytetu Chicagowskiego. Epstein gani Trumpa za protekcjonizm, ale jednocześnie chwali pod niebiosa trumpowskie obniżki podatków. Twierdzi zarazem, że to zerwanie z dominującym – jego zdaniem – w amerykańskiej polityce paradygmatem keynesowskim, polegającym rzekomo na prowadzonej przez lata ekspansywnej polityce monetarnej banku centralnego (Fedu).
Koniec Keynesa? Raczej odwrotnie. Jeśli już Trump prowadzi jakąś spójną politykę ekonomiczną, to najcelniej byłoby ją nazwać właśnie keynesizmem. Taką kontrę Epsteinowi zgotował w „Washington Post” Daniel Drezner, ekonomista z Uniwersytetu Tufts. Przypomina on, że John M. Keynes był przede wszystkim zwolennikiem tezy, iż państwo ma za zadanie dbać o cykl koniunkturalny. Czyli nie czekać z założonymi rękami (jak by chcieli liberałowie), aż rynek sobie poradzi. U Keynesa państwo się wtrąca. Jak? Głównie przy pomocy ekspansywnej polityki fiskalnej. A ekspansywna polityka fiskalna to przecież albo zwiększenie wydatków rządowych, albo (o czym niektórzy lewicowi fani Keynesa zapominają) zmniejszenie podatków. To były zdaniem Anglika jedyne skuteczne rozwiązania. W przeciwieństwie np. do ekspansywnej polityki monetarnej banku centralnego, którą Keynes nazywał pogardliwie popychaniem sznurka. Mówienie więc, że stabilizowanie cyklu na przykład drogą utrzymywania niskich stóp procentowych jest polityką keynesowską, to odlot. Niskie stopy to przecież raczej neoliberalizm.
Ponieważ takie interwencje obywają się zazwyczaj drogą zwiększenia wydatków publicznych, keynesizm bywa też często kojarzony z pewnego rodzaju niefrasobliwym podejściem do równowagi budżetowej – w myśl autentycznego bon motu, że „w długim okresie wszyscy będziemy martwi”. To z kolei zawsze irytowało zwolenników solidnych finansów, których jest wielu zarówno na prawicy, jak i w obozie liberalnym. Na pewno nie są oni jednak keynesistami.
/>
A teraz spójrzmy: co zrobił Trump w minionych 18 miesiącach swoich rządów? Zwiększył wydatki rządowe (np. zbrojeniowe, ale również infrastrukturalne) oraz obniżył podatki. Czy to nie przypomina polityki keynesowskiej? Przynajmniej w jej wersji, która była stosowana w USA przez cztery złote dekady kapitalizmu od czasów Roosevelta do prezydentury Cartera? Wiem, że wytrawni znawcy Keynesa powiedzą o starej debacie na temat porwania keynesizmu przez Amerykanów i jego przez nich zbękarceniu (słowa Joan Robinson). Wszystko to prawda. Nie mówmy jednak, że polityka 45. prezydenta USA (przy wszystkich jego dobrze znanych wadach) nie ma nic wspólnego z duchem dawno zmarłego angielskiego ekonomisty. Bo to by była postprawda.