- Decyzja o zablokowaniu strony zapada w zaciszu ministerialnego gabinetu – właściciel strony może się od niej co prawda odwołać do sądu administracyjnego. Ale nawet jeśli udowodni w nim swoje racje, to niewiele mu to da, bo kilka miesięcy na rozpatrzenie sprawy to w internecie wieczność - mówi w wywiadzie dla DGP Wojciech Klicki, ekspert Fundacji Panoptykon.
- Decyzja o zablokowaniu strony zapada w zaciszu ministerialnego gabinetu – właściciel strony może się od niej co prawda odwołać do sądu administracyjnego. Ale nawet jeśli udowodni w nim swoje racje, to niewiele mu to da, bo kilka miesięcy na rozpatrzenie sprawy to w internecie wieczność - mówi w wywiadzie dla DGP Wojciech Klicki, ekspert Fundacji Panoptykon.
Podczas rządowych prac powstał pomysł stworzenia „centralnego rejestru domen internetowych służących do oferowania towarów i usług niezgodnie z przepisami prawa”. To droga do cenzurowania internetu przez władzę?
/>
Zablokowane strony wcale z internetu nie znikają – wciąż są w nim dostępne, a założoną przez operatora blokadę można ominąć kilkoma kliknięciami. Oznacza to, że np. zablokowane strony z dopalaczami wciąż będą dostępne, a centralny rejestr będzie stanowił swoistą „książkę adresową”. Istnieje ryzyko nieuzasadnionej cenzury. Decyzja o zablokowaniu strony zapada w zaciszu ministerialnego gabinetu – właściciel strony może się od niej co prawda odwołać do sądu administracyjnego. Ale nawet jeśli udowodni w nim swoje racje, to niewiele mu to da, bo kilka miesięcy na rozpatrzenie sprawy to w internecie wieczność.
Zwolennicy blokowania wskazują na działający dziś rejestr stron z nielegalnym hazardem i zwiększenie wpływów do budżetu państwa. Czyli blokada działa i pozwala m.in. na ściąganie należnych państwu podatków.
Rzekomo większość użytkowników odbija się od blokady i nie wchodzi na zablokowane strony. Jednak ten argument prowadzi nas do problemu wartości – czy chcemy, żeby gdzieś w ministerstwie podejmowano decyzje o ocenzurowaniu treści w internecie w imię interesu fiskalnego państwa? Czy zamiast ograniczać prawa użytkowników, władza nie powinna skupić się bezpośrednio na walce z osobami i firmami naruszającymi prawo? Wbrew pozorom jest to możliwe, na przykład dzięki możliwości żądania usunięcia bezprawnych treści na podstawie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną.
Fundacja Panoptykon zwróciła uwagę na to, że planowane rozwiązania idą dalej niż te już występujące w rejestrze dotyczącym stron hazardowych.
Nowością jest pomysł Ministerstwa Cyfryzacji na weryfikację, w jaki sposób operatorzy telekomunikacyjni wywiązują się ze swojego obowiązku blokowania stron internetowych. Sanepid, ministerstwa czy KNF będą mogły sięgać po dane telekomunikacyjne. Chodzi o informacje, kto próbował wejść i kto faktycznie wszedł na zabronioną stronę. Jeśli więc zajrzymy na taką stronę, omijając blokadę, a jednocześnie nie dbając o skuteczne ukrycie swojej tożsamości, informacje o nas trafią np. do sanepidu. Podobnie stanie się, gdy ktoś po prostu postanowi sprawdzić, czy zakazane strony działają. W praktyce kontrowersyjny przepis może doprowadzić do tego, że m.in. sanepid uzyska dostęp do całego interfejsu operatora i wszystkich informacji o użytkownikach telefonów. Rozumiem, że rząd chce weryfikować, czy operatorzy telekomunikacyjni rzetelnie wywiązują się ze swojego obowiązku blokowania stron internetowych. To logiczna konsekwencja decyzji pójścia w stronę blokowania stron. Jeśli jednak rząd nie może kontrolować rzetelności działania operatorów w inny sposób niż poprzez sięganie po dane osobowe ich użytkowników, to sprawa nabiera jeszcze większej rangi. Do argumentów dotyczących ograniczania wolności słowa poprzez arbitralne odcinanie stron dochodzi ryzyko inwigilacji.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama