Wysokie dochody nie przekładają się na rosnącą konsumpcję i inwestycje. Popyt na towary nie powoduje wzrostu ich cen. Mamy trudne czasy dla utartych ekonomicznych praw.
Kryzys 2008 r. rozsypał puzzle przed ekonomistami – przynajmniej tymi z głównego nurtu – i jeszcze na dodatek wymieszał ze sobą kilka kompletów. Ci próbują poskładać je w jakiś jeden spójny obraz, ale idzie im jak po grudzie. Bo gdy już się wydaje, że widać go wyraźnie, jakiś nowoodkryty element diametralnie go zmienia.
Najlepiej zaobserwować to na przykładzie starej zasady, według której za spadkiem bezrobocia idzie wzrost cen. Zależność między inflacją a bezrobociem opisał pod koniec lat 50. XX w. nowozelandzki ekonomista Alban W. Phillips, na bodaj jednym z najsłynniejszych wykresów ilustrującym, jak spadek bezrobocia przekłada się na wzrost płac. Tak świat poznał krzywą Phillipsa, a nazwisko jej autora trwale zapisało się w podręcznikach ekonomii. Krzywa Phillipsa była bardzo przydatna w prowadzeniu polityki gospodarczej, zwłaszcza gdy zmodyfikowali ją w 1960 r. ekonomiści Paul Samuelson i Robert Solow, wykazując zależność między bezrobociem a poziomem cen. Chcesz zdławić inflację? Gódź się na to, że część twoich obywateli nie będzie miała pracy. Chcesz większego zatrudnienia i, w związku z tym, gospodarczego wzrostu? Odpuść sobie walkę z inflacją, czyli np. nie podnoś stóp procentowych. Pozwól, by tani kredyt napędzał koniunkturę.