Coraz częściej słychać westchnienia, że pracownik jutra to już nie taki, który umie, ale taki, który jest w stanie się nauczyć. A w tym, jako społeczeństwo, zawsze byliśmy słabi.
Cyfrowy świat rozwija się nieustannie, Europa nie może sobie pozwolić, by pozostać w tyle – mówi ciepłym głosem anglojęzyczna lektorka krótkiego filmiku, który na stronach Komisji Europejskiej reklamuje Jednolity Rynek Cyfrowy. Inicjatywa, której pierwszą powszechnie odczuwalną konsekwencją było zniesienie opłat roamingowych wewnątrz UE, oraz dyrektywa RODO to według jednych – desperacka próba pobudzania unijnego wzrostu gospodarczego, według innych – konieczna i nieco opieszała odpowiedź na szybko rosnący globalny rynek usług cyfrowych.
Prawda leży gdzieś pomiędzy. Chodzi i o jedno, i o drugie jednocześnie, a decyzja o ujednoliceniu regulacji unijnych odnośnie e-handlu, e-usług i wszystkiego, co ma „e” z przodu, to po prostu czysty pragmatyzm. – Na przewagę konkurencyjną w skali globu Unia nie ma już niestety większych szans – mówiła w radiu TOK FM, po ostatnim szczycie Rady Europejskiej, dr Renata Mieńkowska-Norkiene z Instytutu Nauk Politycznych UW. I wyjaśniała: swego czasu UE miała 30-proc. udział w światowym PKB, który teraz stopniał o połowę. Na dominację nie ma co liczyć, trzeba robić wszystko, by ten udział się dalej nie kurczył.
Kiedyś próbowano to robić za sprawą Strategii Lizbońskiej, potem planu Europa 2020, ale zakładanych wskaźników wzrostu nie udawało się osiągnąć. Obecna strategia cyfrowa jest relatywnie prostym sposobem, by zyskiwać na globalnych rynkach. Tyle że prostota wynika raczej z porównania z innymi, dalece poważniejszymi wyzwaniami, z którymi musi mierzyć się Europa, jak choćby kryzys migracyjny. Tak naprawdę w cyfrowym rynku nic nie jest proste.
Wystarczy spojrzeć w dane. 54 proc. usług, z których codziennie korzysta 315 mln unijnych internautów, świadczone jest przez amerykańskich internetowych gigantów, jak Facebook, Google czy Amazon. Kolejne 42 proc. dostarczają firmy lokalne, narodowe, siłą rzeczy mniejsze i na rynku światowym praktycznie nieobecne. Tylko 4 proc. to europejskie przedsięwzięcia biznesowe, które podjęły wysiłek zaistnienia w innych krajach Unii. Mało. Za mało. Nic więc dziwnego, że KE próbuje coś z tym robić, kusząc przy okazji wizjami 415 mln euro zysku rocznie i utworzeniem setek tysięcy nowych miejsc pracy w obszarze UE. I, jak zwykle, taktownie nie wspomina słowem o tym, że te miliony nie każdemu skapną i nie wszędzie powstaną owe miejsca pracy. Bo choć globalnie występujemy w jednym teamie, to konkurencja wewnętrzna w gronie 27 państw nie zanikła i jednolity rynek cyfrowy raczej tego nie zmieni. Może natomiast stworzyć wiele problemów dla mniejszych graczy, nawet dla tych, którzy dziś na rynkach krajowych radzą sobie całkiem dobrze.
Toteż nic dziwnego, że na kompetencje cyfrowe przedsiębiorstw patrzy się ostatnio z rosnącą uwagą. Z poziomu unijnego robi się to za sprawą analizy DESI –Indeksu Gospodarki Cyfrowej i Społeczeństwa Cyfrowego. Z kolei rodzime badanie przeprowadził Bank Pekao SA, dołączając do publikowanego co roku „Raportu o sytuacji mikro i małych firm” temat specjalny, a więc wyniki ankiet wypełnionych przez przedsiębiorstwa odnośnie do stosowania nowych technologii. Obrazek, który wyłania się z tych dwóch badań, trudno nazwać optymistycznym.
Smutna rzeczywistość
Z ostatniego dostępnego opracowania DESI, opublikowanego w marcu 2017 r., wynika, że Polska, traktowana en masse, wylądowała na szóstym miejscu od końca. Za nami uplasowały się tylko Chorwacja, Włochy, Grecja, Bułgaria i Rumunia. Badano pięć głównych kategorii: jakość infrastruktury, umiejętności cyfrowe obywateli, skalę wykorzystania internetu do komunikacji i transakcji, cyfrowe usługi publiczne (wszystko, co nazywamy e-państwem) oraz przedsiębiorstwa i stopień ich ucyfrowienia. We wszystkich pięciu wypadliśmy poniżej średniej unijnej, najmniej w e-administracji, choć i tu nie ma większych powodów do radości, bo kiedyś należeliśmy do pierwszej dziesiątki krajów UE. Najgorzej jednak prezentują się nasze przedsiębiorstwa. Tylko 10 proc. sprzedaje cokolwiek w internecie, tylko 3,8 proc. próbuje handlować poza granicami kraju. Prawie wcale nie używają mediów społecznościowych (9 proc.), a o chmurze obliczeniowej (pozwalającej przechowywać dane lub korzystać z wielu adresowanych dla przedsiębiorców aplikacji i dzięki temu ograniczyć wydatki na drogie oprogramowanie firmowe) nie słyszał tu prawie nikt: 95 proc. nie stosowało tej technologii.
Ten opis trzeba nieco zniuansować. Gdy z ogólnych wyników wyjąć największe polskie firmy (zatrudniające powyżej 250 pracowników) i uważnie obejrzeć ich cyfrowe przygody, okaże się, że owszem nie są tak dobre jak ich europejskie odpowiedniczki, ale nie jest z nimi fatalnie. 32 proc. z nich sprzedaje swoje produkty online (średnia unijna to 39 proc.), a prawie 18 proc. wykorzystuje mniej lub bardziej wyrafinowane techniki analizy danych (big data), podczas gdy w całej UE robi to co czwarte duże przedsiębiorstwo. Te firmy mają działy IT, a jednym z kryteriów rekrutacji jest tutaj umiejętność korzystania z nowych technologii. Jednak prawdziwy dramat zaczyna się tam, gdzie bierzemy pod lupę biznes mały i średni. A im mniejszy, tym gorzej. O ile w przypadku dużych firm od średniej unijnej dzieliło nas zaledwie parę punktów procentowych, o tyle małe firmy były już o połowę słabsze niż ich uśredniony odpowiednik z UE. I to we wszystkich z badanych kompetencji i działań: od e-handlu, przez reklamę w internecie, chmurę, oprogramowanie wspierającego biznes aż po korzystanie z usług specjalistów IT.
Tu można by zacząć się pocieszać, że doszło do przekłamania. Choć najmniejszy polski biznes (mikrofirmy zatrudniające do dziewięciu osób) to prawie 3,7 mln pracujących, ale ponad 1/3 tej drobnicy to firmy jednoosobowe. Tłum samozatrudnionych budowlańców, taksówkarzy, fryzjerek, manikiurzystek i sprzątaczek. Na co im chmura obliczeniowa i jakie big data mieliby analizować? Może zamiast rozmowy o kompetencjach cyfrowych przedsiębiorstw należałoby raczej mówić o umiejętnościach siły roboczej? Może zwyczajnie całe to DESI zostało źle pomyślane i niewłaściwie przeprowadzone?
Płonne nadzieje. Obrazek się potwierdził w styczniowym raporcie z badania Banku Peako, w którym dawało się odsiać firmy jednoosobowe. Ich obecność nie wpływała na wynik. Król jak był nagi, tak nagi pozostał, choć może w nieco mniej zawstydzający sposób – odsetek małych firm aktywnie używających technologii cyfrowych okazał się nieco wyższy niż w badaniach DESI. I tak wyszło na to, że o ile 25 proc. najmniejszych przedsiębiorców prowadzi sprzedaż przez internet, o tyle tylko 5 proc. transgraniczną. W dodatku niezbyt ambitną, bo głównie z najbliższymi sąsiadami, Niemcami i Czechami, albo krajem o największej polskiej diasporze – Wielką Brytanią. Nie jest to zresztą żaden wyrafinowany handel – najczęściej zamówienia składa się tu przez e-mail (57 proc.), dużo rzadziej przez portal społecznościowy (36 proc.), platformę internetową (43 proc.) czy sklep internetowy (29 proc.). Aż 40 proc. najmniejszych przedsiębiorców w ogóle nie reklamuje się w internecie, tylko 40 proc. ma firmowe profile w mediach społecznościowych. Z chmury korzysta co piąty, 15 proc. analizuje dane. Produkty cyfrowe, w tym usługi świadczone także dla biznesu, wytwarza jedynie 9 proc. Wygląda na to, że będzie nam trudno zadać szyku na jednolitym rynku cyfrowym.
– Małe polskie firmy nie wiedzą, co mogłyby zyskać na stosowaniu nowych technologii, do czego mogłyby się im przydać – mówi prof. Katarzyna Śledziewska, ekonomistka z DeLab UW, współautorka badania dla Pekao. – Najpewniej też zakładają, że to narzędzia zbyt drogie i nie na ich skalę.
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych, a więc u źródeł cyfrowej rewolucji, mnożą się historie sukcesu małego biznesu. Powtarzane z lubością przez kolejne media, doskonale obrazują, co można zrobić lepiej, przy sprawnym operowaniu na dużych zbiorach danych. Jednym z częściej przywoływanych jest przypadek niewielkiego ogrodu zoologicznego zlokalizowanego w parku Point Defiance na obrzeżach Seattle, tuż nad zatoką Elliott. Ponieważ północny zachód Stanów Zjednoczonych słynie z kapryśnej pogody, ta zaś jest kluczowym czynnikiem, gdy prowadzi się biznes pod gołym niebem, kierownictwo zoo postanowiło zabawić się w cyfrową wróżkę. We współpracy z firmami analitycznymi połączyło ze sobą dwa zbiory: historyczne dane pogodowe dla Point Defiance zebrane przez National Weather Service oraz równie historyczne i bardzo dokładne dane na temat frekwencji. Zestawione razem dały odpowiedź na wiele istotnych pytań: ile osób powinno obsługiwać wejścia i bramki, jeżeli najbliższy weekend zapowiada się słonecznie, a ilu pracowników należy skierować do zadaszonych pomieszczeń akwaryjnych, jeżeli będzie padał deszcz. Dzięki precyzyjnej obserwacji sprzedaży biletów online dało się wyznaczyć dwie górki: wczesnoporanną i późnowieczorną, gdy uwolnieni od nadmiaru obowiązków rodzice przystępują do planowania atrakcji dla swoich pociech w nadchodzący weekend. Sprytne wprowadzenie zniżek o tych porach (coś na kształt restauracyjnych happy hours) pozwoliło zwiększyć sprzedaż internetową. I to o 771 proc. w ciągu dwóch lat, choć obroty w kasie przy wejściu do zoo pozostały takie same.
SAS – światowy potentat na rynku oprogramowania analitycznego – do reklamy swoich produktów wykorzystuje inną historię małej firmy, która zyskała dzięki danym. W tym przypadku chodziło o Twiddy & Company z Północnej Karoliny – przedsiębiorstwo z branży hotelarskiej, pośredniczące w wynajmie domów letniskowych w malowniczych miejscowościach na wyspach barierowych, wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Na pozór nic tu nie było do analizowania. 998 nieruchomości do administrowania, od małych chatynek po nadmorskie hacjendy, i 85 pracowników. Jak każdy pośrednik, tak i Twiddy, miało zabiegać o to, by właściciele domów zarabiali oraz by wynajmujący wyjeżdżali zadowoleni. Ale w czasach sprzed SAS jedyne, co mogli powiedzieć klientom, to czy dany obiekt jest wolny, czy wynajęty. Owszem, Twiddy dysponowało masą danych z przeszłości, ale rozsianych w różnych zbiorach, zestawach i obrabianych przez oprogramowanie, które nie pozwalało na wyciąganie zbyt daleko idących wniosków. SAS zintegrował bazy i pozwolił śledzić trendy. Teraz było widać, kiedy popyt rośnie, a kiedy następuje spadek zainteresowania. A skoro tak, to właściciele domów zaczęli dostosowywać swoje ceny do rynkowych fluktuacji. I wszyscy byli zadowoleni – właściciele, bo budynki nie stały puste, wynajmujący, bo mogli zorganizować sobie wakacje taniej, oraz Twiddy, bo zyskało ewidentną przewagę nad konkurentami. A o to przecież w całym tym cyfrowym biznesie chodzi.
Gdy Excel nie wystarcza
Powyższe przykłady mają jednak parę wad. Po pierwsze – to anegdotki z brodą. Opisane powyżej cyfrowe rewolucje wydarzyły się pięć lat temu, a to w dobie elektronicznych przemian całe epoki. Po drugie – firmy, o których mowa, były małe, ale tylko na amerykańską skalę. W polskich realiach zoo z Seattle i Twiddy – obie zatrudniające około setki pracowników – byłyby firmami średnimi. Tych zaś polska gospodarka ma niewiele. – Ten brak średniego biznesu przekłada się na ucyfrowienie całego sektora przedsiębiorstw – mówi prof. Renata Włoch, socjolożka, współautorka badania zrealizowanego przez Pekao. – W innych krajach to właśnie średnie firmy stanowią motor zmian, ciągnąc za sobą całą resztę.
Być może skala firmy to czynnik najistotniejszy, wymuszający decyzję o inwestycjach w nowe technologie. Średnie przedsiębiorstwo jest już za duże, by zarządzać nim za pomocą tabelek w Excelu, a jeszcze wystarczająco małe, by zmianę przeprowadzić sprawnie, szybko i możliwie bezproblemowo. Poza tym w średnich firmach zwykle są już środki na inwestycje w nowe technologie. Tyle że dziś te inwestycje nie zawsze muszą oznaczać wydatki na ekstremalnie drogie oprogramowanie. Niektóre systemy to wydatek rzędu 300 zł miesięcznie.
– Czasem wystarczy dobrze skonfigurowane, sprawne i intuicyjne narzędzie do wizualizacji danych – mówi prof. Śledziewska. – Uczestniczyłam ostatnio w szkoleniu, podczas którego przedstawiciele firmy średniej wielkości produkującej farby tłumaczyli zebranym, jak wielką korzyścią było dla nich zainwestowanie w tego rodzaju system. To zrewolucjonizowało nie tylko wewnętrzne procesy ich przedsiębiorstwa, ale okazało się pomocne też dla sprzedaży.
Precyzyjne śledzenie popytu na konkretne produkty pozwala m.in. minimalizować koszty źle skalkulowanego zamówienia po stronie hurtownika czy sklepu. Za dużo pojemników z farbami to zamrożona przestrzeń magazynowa. Za mało – ryzyko, że rozczarowani brakami w dostawach klienci odpłyną do konkurencji. Takie usprawnienie łańcucha dostaw, i to na każdym jego etapie, to jedna z kluczowych korzyści płynących z analizy danych. Nic więc dziwnego, że w systemach analitycznych zakochały się amerykańskie sieci handlowe oraz całkiem niewielkie spożywczaki. Danych jest tutaj multum, niezależnie od skali.
„Możecie mi nie wierzyć, ale jeśli jakaś firma istnieje dłużej niż rok, to najprawdopodobniej zgromadziła tony danych – ewangelizuje na stronach branżowego portalu Smart Data Collective bloger Kevin Tully. – A jeśli prowadziliście księgowość w formie elektronicznej bazy danych, to macie doskonały zestaw sprzedażowych danych statystycznych, które można zestawić z masą innych zgromadzonych przez was szpargałów”.
Ale skoro to takie proste, a entuzjaści podobni do Kevina pracują nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także w polskich oddziałach handlujących oprogramowaniem wspierającym biznes – to czemu nikt im tutaj nie wierzy? Bo jeśli tak naprawdę koszty cyfryzacji mogą być niewielkie, a przewagi ogromne – to skąd ten opór? Możliwe odpowiedzi są trzy.
Pierwsza – pesymistyczna – zakłada, że słabe ucyfrowienie polskich firm jest pochodną niskich kompetencji społeczeństwa. Owszem, dochowaliśmy się kasty wybitnych koderów, których postrzega się jako programistyczną elitę nawet w skali globu, ale ich wiedza nie poszła w żaden sposób pod strzechy. I nie chodzi nawet o umiejętność programowania, która w gruncie rzeczy przydaje się rzadko. Chodzi raczej o postawę, która pozwala zaprząc laptop, smartfon i połączenie internetowe do rozwiązywania codziennych problemów. Co prawda w ostatnim badaniu Visa z grudnia 2017 r. „Digital Payment Study” okazaliśmy się entuzjastami płatności mobilnych (67 proc. badanych z Polski za pośrednictwem aplikacji na smartfona sprawdza stan konta i opłaca rachunki) i korzystamy z e-bankowości chętniej niż reszta Europejczyków (średnia europejska to 62 proc.). Ale bycie klientem to nie to samo, co usprawnianie własnego biznesu.
Jako społeczeństwo w badaniu DESI też wypadliśmy słabo. 20 proc. Polaków nigdy nie używało internetu, a w Danii ten odsetek wyniósł 2 proc. Tylko 40 proc. z nas używa komputera w pracy, a w Szwecji 75 proc. Nawet potencjalnych programistów mamy znacząco mniej – tylko 3 proc. z nas kiedykolwiek napisało działający program. W Finlandii to aż 10 proc. społeczeństwa.
– Wygląda, że za parę lat będziemy mieli problem – mówi prof. Katarzyna Śledziewska. – Jeśli polskie firmy nie dostrzegą potencjału w nowych technologiach, a wspólny rynek zacznie się rozwijać, to w tę próżnię zaczną wchodzić firmy zagraniczne. Będą bardziej konkurencyjne, szybsze, tańsze i zdolne do zaoferowania lepszego, bardziej spersonalizowanego produktu. Nie liczyłabym wówczas na nisze rynkowe, w których bez zdolności cyfrowych będzie można prowadzić mały biznes, tak jak się to robiło do tej pory.
/>
Odpowiedź druga jest nieco bardziej optymistyczna. Część z polskich mikro- i małych przedsiębiorstw to firmy rodzinne. Instytut Biznesu Rodzinnego twierdzi nawet, że to może być 80 proc. wszystkich przedsiębiorstw. Te zaś, jak wynika z rozlicznych badań, cechuje duża zachowawczość i niechęć wobec inwestycji w nowe technologie. A gdzie mała dawka optymizmu? Otóż w nieuniknionej sukcesji. Firmy rodzinne nierzadko istnieją już ponad dwie dekady i siłą rzeczy muszą rozpocząć trudny proces przekazywania władzy następnemu pokoleniu. To zaś może się okazać zdecydowanie bardziej postępowe od ojców założycieli, zwłaszcza jeśli należy do generacji milenialsów, którzy chętniej sięgają po nowe technologie i obchodzą się z nimi zdecydowanie sprawniej. Być może więc w polskich przedsiębiorstwach drzemie ukryty, innowacyjny potencjał, tyle że na razie nie dał o sobie znać.
Jest wreszcie odpowiedź trzecia – enigmatyczna. Być może kompetencje cyfrowe, o które zapytano w badaniach, wcale nie są tymi, które się naprawdę liczą. Postęp technologiczny jest tak szybki, że już za moment pisanie programów, obróbka cyfrowych treści czy umiejętność przeszukiwania internetu, o które dziś pyta DESI, staną się kompetencjami niepotrzebnymi, tak w pracy, jak w życiu codziennym. – Nie da się ukryć, niektóre pytania chwilami trącą myszką – mówi prof. Renata Włoch. – Na przykład dostęp do internetu. Po co o to pytać? Dzisiaj każdy ma jakiś dostęp do internetu, trzeba raczej się postarać, żeby go nie mieć.
Ale jest też odpowiedź czwarta, fatalna. Otóż coraz częściej z kręgów przemysłu, usług i administracji słychać westchnienia, że pracownik jutra, o którego chodzi, to już nie taki, który umie, ale taki, który jest w stanie się nauczyć. Wiedza liczy się mniej niż umiejętność jej nabywania. A w tym, jako społeczeństwo, zawsze byliśmy słabi. Wystarczy przypomnieć, że 95 proc. z nas nie kontynuuje nauki po uzyskaniu dyplomu. Nie ćwiczymy więc czegoś, co okazuje się najbardziej przyszłościowe ze wszystkich możliwych sprawności. A skoro tak, to dlaczego nasz biznes miałby okazać się lepszy od nas samych.