Niemiec nie wykupił, polityk nie ukradł, wolny rynek nie zabił. Prywatyzacja w Polsce była tak chaotycznym procesem, że do dzisiaj nie wiemy, ile firm sprzedaliśmy, ale wyszła nam na dobre.
/>
Powiedz mi, co myślisz o prywatyzacji, a powiem ci, po której stronie politycznej barykady jesteś. Przez prawie trzy dekady gospodarki wolnorynkowej nad Wisłą sprzedaż majątku państwowego była źródłem politycznych sporów. Dla jednych proces ten oznaczał wyprzedaż sreber rodowych, dla innych był uwalnianiem przedsiębiorczości od kolesiostwa i etatystycznych zapędów.
Poglądy na prywatyzację ewoluowały razem z drogą, jaką obierali w III RP politycy. W „Gazecie Pomorskiej” z października 1990 r. można znaleźć relację ze spotkania Jarosława Kaczyńskiego, wówczas senatora, który wyborcom w Toruniu tłumaczy, że w gospodarce trzeba definitywnie zniszczyć układ nomenklaturowy przez szybką i szokową prywatyzację. Dziś Kaczyński jest liderem partii rządzącej, która zatrzymała wszystkie procesy sprzedaży majątku państwowego, a sam przez lata powtarzał, że „co prywatyzacja, to afera”. Na drugim biegunie jest Leszek Balcerowicz, który od lat na sztandarach niesie hasła odpolitycznienia spółek Skarbu Państwa i znalezienia dla nich prywatnego inwestora, który będzie się kierował tylko rachunkiem zysków i strat. W podejściu do prywatyzacji pozostał bezkompromisowy.
Wiele osób wyrobiło sobie zdanie o procesie przekształceń państwowych zakładów w prywatne przedsiębiorstwa po 1989 r. Jak się okazuje, było to tym łatwiejsze, że to, co się działo z firmami po upadku PRL, owiane była mgłą niewiedzy. Rozpędzić ją postanowiła grupa polskich ekonomistów. Sprawdzili, jak to naprawdę było z tym państwowym majątkiem na początku lat 90., jakie były jego losy, gdy w gospodarce przybywało wolnego rynku, a ubywało centralnego planowania. Badanie jest unikatowe, bo do dzisiaj Główny Urząd Statystyczny, rząd czy władze lokalne nie potrafią ustalić, ile zakładów i komu sprzedaliśmy, a tym bardziej, za ile. Dane niby są, ale ich jakość zostawiała do niedawna więcej pola do fantazjowania niż rzetelnej analizy.
Projektem badawczym poświęconym prywatyzacji kierował dr hab. Jan Hagemejer z ośrodka badawczego GRAPE i Uniwersytetu Warszawskiego, a współpracownikami byli m.in. dr hab. Joanna Tyrowicz (GRAPE i UW), Peter Szewczyk (GRAPE i UW) oraz prof. Jan Svejnar z Columbia University i czeskiego CERGE-EI. Punktem wyjścia do badań była wyjątkowa lista zakładów państwowych, którą znaleźć można w wydanej w 2013 r. książce „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce” Andrzeja Karpińskiego, Stanisława Paradysza, Pawła Soroki i Wiesława Żółtkowskiego. Ci czterej autorzy mogli taką listę stworzyć, bo jeden z nich dysponował pełnym zestawieniem wszystkich zakładów stworzonych po 1945 r. i funkcjonujących nadal w 1988 r. – rejestr powstał w czasach centralnego planowania (autorzy pokusili się również o wstępny opis kondycji firm po 1989 r.). Na kartach perforowanych zapisano nie tylko nazwę zakładu i jego adres, ale też liczbę pracowników, przychody ze sprzedaży w 1988 r. i wysokość aktywów. Okazuje się, że to jedyne, odkryte całkiem niedawno i dość pełne źródło wiedzy o firmach, z którymi Polska weszła w kapitalizm. Badacze z UW podkreślają, że do tej pory nikt takiej listy na temat polskich firm nie miał.
Na początku był chaos
– Nasze państwo, rozpoczynając na początku lat 90. prywatyzację, nie miało żadnego rzetelnego rejestru majątku – zwraca uwagę Peter Szewczyk. Patrząc jednak z perspektywy czasu, procesy przekształceń własnościowych całkiem nam się udały. Gdybyśmy tylko jeszcze wiedzieli, co, komu i za ile sprzedaliśmy. Może wtedy wokół prywatyzacji nie narosłoby tyle mitów i nie przylgnęło do niej tyle epitetów.
W bazie z kart perforowanych znajduje się ok. 1600 zakładów, lecz źródło to nie podaje, jakie były ich losy w okresie transformacji. Baza nie pozwala też odpowiedzieć na pytanie, co się z nimi działo dalej. Potrzeba było aż dwóch lat na przeprowadzenie białego wywiadu, który pozwolił krok po kroku, firma po firmie, sprawdzić, które przedsiębiorstwa przeżyły, a które przeszły do historii i w jakich okolicznościach, czy przetrwały samodzielnie, w ramach większej grupy kapitałowej, czy może ktoś je przejął. – Odtworzyliśmy ich los po 1989 r. – podkreśla Peter Szewczyk. W jaki sposób? Korzystając z sądów rejestrowych, internetu, gazet lokalnych, REGON, ZUS i tysiąca innych źródeł.
Niby proste, ale nie do końca. Jak bardzo różnią się źródła danych, można zobaczyć, cofając się o dwie dekady. Według Ministerstwa Skarbu Państwa (gdy badanie było realizowane, resort jeszcze działał, został zlikwidowany 31 marca 2017 r.) w 1996 r. przeprowadzono 25 transakcji prywatyzacyjnych z udziałem majątku Skarbu Państwa. Jednak statystycy GUS doliczyli się wówczas aż 131 sprywatyzowanych firm. Nie zgadzają się także aktywa sprzedawanych przedsiębiorstw. Wystarczy spojrzeć na rok 1995. Resort skarbu doliczył się przychodów z prywatyzacji 135-krotnie wyższych od sumy wszystkich transakcji zbycia. Dopiero od 2000 r. liczby zaczynają się zgadzać, a państwu i statystykom przestają umykać państwowe firmy. Autorzy badań przyznają, że przez wiele tygodni próbowali u ministerialnych urzędników zweryfikować rozbieżności w danych. Z jakim skutkiem? MSP twierdzi, że danych GUS nie zna, a GUS, że jego statystyki są jedynymi słusznymi.
Choć rządzący nad Wisłą nigdy nie zadali sobie trudu policzenia wszystkich sreber rodowych, które III RP odziedziczyła po PRL, tego błędu ustrzegło się wiele innych krajów regionu. Na przykład Czesi, zanim zaczęli budować prywatną własność, sprawdzili, co mają na stanie. Do tego stopnia skrupulatnie, że powstał nawet spis zakładów fryzjerskich, szewskich czy kiosków. Dopiero później rozpoczęły się aukcje i prywatyzacja.
– Resort skarbu nigdy nie miał listy przedsiębiorstw w formie usystematyzowanej. Gdy zaczęliśmy przeglądać akta związane z poszczególnymi zakładami, okazało się, że jest co najwyżej góra dokumentów, które nie tworzą żadnej bazy danych. Gdy odkryliśmy ten bałagan, podjęliśmy próbę zrozumienia jego źródła – przyznaje Joanna Tyrowicz.
Tak natrafiono na ślad Rafała Kasterskiego i jego współpracowników, którzy niemal trzy dekady temu, pracując w MSP, widzieli na własne oczy, jak wyglądały procesy prywatyzacji. Ich wiedza pozwala nieco lepiej zrozumieć źródło tego bałaganu informacyjnego i niespójności w danych pomiędzy resortem a GUS. – W praktyce wyglądało to tak, że za większość zakładów odpowiadało 49 urzędów wojewódzkich. Gdy szef zakładu przychodził do wojewody i mówił, że ma plan sprywatyzowania przedsiębiorstwa, to najczęściej otrzymywał zielone światło. Do resortu skarbu zaś informacja o tym często nawet nie trafiała. Jeśli już dotarła, to nikt za bardzo nie miał pewności, czy do odpowiedniego departamentu, a jeśli już nawet do właściwego, to i tak nie powstała z tego żadna baza danych, na podstawie której można zbudować obraz tego, jak prywatyzacja przebiegała w całej Polsce – mówi Tyrowicz.
Dlatego relatywnie dużą wiedzę mamy tylko o procesach przekształceń własnościowych, które toczyły się pod skrzydłami MSP. Chociaż i tutaj są lata, kiedy ministerstwo przyznaje się do 200–250 transakcji, a badający prywatyzację ekonomiści mają zdiagnozowane i potwierdzone lata, kiedy z państwowych rąk w prywatne przeszło nawet 500 podmiotów.
– To nie znaczy, że ktoś ten majątek rozkradł. Po prostu nie zadbano o stworzenie bazy, a dokumenty, jak to mają w zwyczaju, pewnie jeszcze gdzieś leżą po szufladach i archiwach – przyznaje Joanna Tyrowicz.
Nikt nie gasił światła
W przestrzeni publicznej cały czas jest obecne przekonanie, że rządzący na początku lat 90. za nic mieli rodzime przedsiębiorstwa, a ich upadek był wszystkim na rękę, bo zrobił miejsce dla kapitału zagranicznego.
Aby obalić ten mit, trzeba cofnąć się do czasów, kiedy zmorą dla gospodarki była hiperinflacja. Tę zaś zgodnie z teorią ekonomii najlepiej było dusić wysokimi stopami procentowymi. Część zakładów miała jednak kredyty i nie była w stanie przeżyć tego, że z pożyczonych trzy lata wcześniej pieniędzy musi oddać o kilkaset procent więcej. Jeśli winić polityków, to za brak wyobraźni, że wzrost kosztu pieniądza uderza w najlepszych, bo im lepiej firma sobie radzi, tym często więcej ma kredytów: obrotowych, kupieckich czy inwestycyjnych.
– Brak bazy oznaczał brak diagnozy, że w ogóle i w jakiej skali problem występuje, a to z kolei przełożyło się na brak systematycznych instrumentów wsparcia. Nie chodzi przecież o kroplówkę podtrzymującą nierokujące zakłady, lecz o instrumenty wspierające płynność tych firm, które radzą sobie dobrze lub mają perspektywę. Tylko jeśli nie wiemy, jakie zakłady w ogóle są, to trudno mieć wiedzę na temat problemów i ocenić, czy stać nas na ich rozwiązanie – tłumaczy Tyrowicz. Przede wszystkim trzeba było umieć rozdzielić uzasadnione zagrożenie bankructwem od likwidacji, które były prowadzone w dobrej wierze jako sposób restrukturyzacji. Część zakładów wybrała prywatyzację likwidacyjną, bo to była jedyna możliwość, żeby podtrzymać zdolności wytwórcze jakiejś części majątku – maszyn, budowli czy ziemi.
– Usłyszeliśmy masę historii poszczególnych zakładów. To są często opowieści o ambitnych planach zakończonych sukcesem. Wśród zakładów, których losy zidentyfikowaliśmy, niemal 70 proc. zostało sprywatyzowanych i funkcjonuje do dziś, choć najczęściej pod inną nazwą. Zlikwidowano ok. 30 proc. spośród tych, których historie udało nam się zidentyfikować – mówi Tyrowicz. Tyle że nie dla każdego sektora te statystyki wyglądają tak samo. Na przykład w tekstyliach zlikwidowano zakłady dające ok. 60 proc. miejsc pracy w tym sektorze, co skądinąd potwierdzają liczne anegdoty, najczęściej z Łodzi. – Fajne zakłady produkujące wysokiej jakości bawełnianą pościel upadały, bo Polacy po 1989 r. pragnęli pościeli kolorowej, a kierownictwo zakładu zamiast kupić kolorową drukarkę do bawełny czekało, aż gusta Polaków się zmienią. Nie doczekali się, zakład stracił płynność i upadł, choć od strony produkcji nie brakowało mu ani wydajności, ani zdolności wytwórczych, a jedynie wydanych w odpowiednim momencie 10 tys. dol. na drukarkę do bawełny – opowiada Peter Szewczyk.
Przeżywalność prywatyzowanych firm była jednak bardzo duża i znacznie wyższa niż biznesów, które wówczas powstawały do zera. Likwidacja przedsiębiorstw miała miejsce w największym stopniu w dekadę po rozpoczęciu procesów prywatyzacyjnych. Gdyby zsumować wszystkie miejsca pracy albo cały kapitał, który „zlikwidowano” wskutek upadłości zakładów państwowych, to przez całą pierwszą dekadę dotknęło to łącznie ok. 20 proc. całości, a w latach 2000–2001 zlikwidowano następne ok. 20 proc.
– Historie o rozkradaniu majątku i upadłościach na ogromną skalę w pierwszych latach transformacji są niezgodne z danymi. Po prostu do tej pory brakowało nam wiarygodnych informacji, by ocenić, jak było naprawdę. Nasza zbiorowa percepcja procesów prywatyzacji przez pierwsze lata transformacji nie znajduje potwierdzenia w danych – podkreśla Joanna Tyrowicz.
Ból po stracie, której nie było
Dlaczego tak głęboko zakorzeniło się w społecznej pamięci połączenie prywatyzacji z rosnącymi bezrobociem? Jednym wyjaśnieniem może być to, że te zakłady, które rzeczywiście upadły na początku przekształceń własnościowych, były „żywicielami” całych miast, więc ich bankructwo jest traumą, doświadczeniem, o którym każdy pamięta. Po drodze zaś wyolbrzymia się fakty i proporcje. Innym wyjaśnieniem jest to, że większość zakładów, która przetrwała, funkcjonuje pod inną nazwą, włączona w przedsiębiorstwo kojarzące się z czymś innym, czasem zmienił się też profil ich działania. Pierwotny zakład zniknął więc ze zbiorowej świadomości.
Jak skomplikowanym procesem były przekształcenia własnościowe, widać na przykładzie jednego z warszawskich zakładów produkcyjnych, którego historia sięga lat 70. Zakład podzielono na cztery części. Jedną z nich dość wcześnie przejął Ericsson, jedną sprzedano w ramach prywatyzacji pracowniczej, jedna upadła, a ostatnia część połączyła się z polską firmą. Po kilku latach dwie z nich zostały przejęte przez Alcatela, a po kolejnych kilku latach Alcatel i Ericsson połączyły się globalnie w tym obszarze. Jak ocenić taki proces prywatyzacji? Czy dało się go przeprowadzić inaczej? Czy ktoś miał świadomość alternatyw? Wiemy tylko tyle, ile udało się znaleźć w dokumentach, a tam najczęściej jest chaos, a nawet sprzeczności.
Zmorą pierwszych lat transformacji było też to, że kapitalizmu uczyliśmy się w biegu. Nie było odpowiednich umiejętności ani procedur w urzędach wojewódzkich czy MSP, które w przyszłości pozwoliły finalizować wiele procesów prywatyzacyjnych z dobrym skutkiem dla Skarbu Państwa, firmy i inwestora. Warto przypomnieć, że pierwsze umowy sprzedaży miały zaledwie kilka stron A4, a później transakcje były zawierane za pomocą liczących setki, a nawet tysiące arkuszy porozumień. Sprzedawanie majątku bez pełnej jego wyceny było częstsze na początku lat 90. Podobnie jak likwidacja majątku, aby zachować wartość wytwórczą, ale trudno znaleźć dowody na tezę, że cały ten proceder motywowany był chęcią rozkradnięcia dóbr. To podobny mechanizm jak przy upadłości konsumenckiej, która nie zostawia człowieka z piętnem bankruta, ale pozwala mu nie wpaść w spiralę długu i wyjść na prostą.
Tezę, że prywatyzacja prowadziła do wygaszenia rodzimych firm, najłatwiej byłoby weryfikować za pomocą alternatywnego scenariusza, w którym nie doszłoby do przekształceń własnościowych. Tyle że jego zbudowanie jest niemożliwe. Każdy, kto twierdzi, że można było uzyskać z prywatyzacji więcej, wyraża swój pogląd, a nie rzetelny ogląd sytuacji. Równie uprawnione są stwierdzenia, że można było uzyskać mniej. Nie wiemy, jaki byłby los ponad 1600 zakładów, gdyby nie wyszły spod kurateli państwa.
– Wiemy natomiast, że ich przetrwanie w postaci firm państwowych mogłoby być trudne. Większość prywatyzowanych zakładów była w momencie ich przekazania nowemu inwestorowi dokapitalizowana. Co ważne, większość zakładów sprywatyzowanych inwestorom zagranicznym zwiększyła zatrudnienie, a nie je zmniejszyła. Choć na pewno dochodziło do istotnych restrukturyzacji, gdy modernizowano linie produkcyjne czy zmieniano profil działalności i potrzebni byli pracownicy o innych umiejętnościach – przekonuje Joanna Tyrowicz.
Prywatyzacja, a nie kolonializacja
Na pewno możemy obalić kolejny mit. Tym razem z tych najpopularniejszych, czyli przyszedł Niemiec i nas wykupił. Okazuje się, że nie taki bauer potężny, jak się wydaje. Ogółem z firm, których losy udało się odtworzyć po upadku PRL, około jednej trzeciej zostało sprzedanych kapitałowi zagranicznemu. Nawet analizując takie wskaźniki, jak zatrudnienie czy wartość aktywów, mniejszość prywatyzacji odbyła się na rzecz tzw. nierezydentów.
– Wiemy, że podmioty, które były sprywatyzowane do przedsiębiorstw zagranicznych, miały większą przeżywalność niż te sprzedane na rzecz kapitału krajowego. Tak więc upada mit, jakoby zagraniczni gracze kupowali polskie firmy tylko po to, żeby je zamknąć i w ten sposób ograniczyć ryzyko powstania konkurencji – wyjaśnia Piotr Szewczyk.
To, że więcej przedsiębiorstw pod zagranicznymi menedżerami przetrwało, nie znaczy jednak, że obcy kapitał lepiej sobie radził, jeśli chodzi o zarządzanie. Częściowo za ich lepszymi wynikami stoi to, że stawał do przetargów na podmioty, które miały większy potencjał lub były w lepszej kondycji. Z czasem jednak korzyści z prywatyzacji zagranicznym inwestorom ujawniły się w większym stopniu: wyższe tempo wzrostu wydajności, wyższe płace i wyższy wzrost zatrudnienia w tych firmach utrzymuje się do dziś. Jak wskazują raporty o rynku pracy Narodowego Banku Polskiego, choć przedsiębiorstwa z kapitałem zagranicznym stanowią dziś ok. 10 proc. firm w Polsce, to generują aż 80 proc. wzrostu funduszu płac. Po części może to wynikać z know-how, jaki ze sobą przywiozły w postaci technologii czy kadry zarządzającej lepiej znającej wolnorynkowe reguły gry.
Co ciekawe, na przeżywalność w gospodarce rynkowej nie miało większego wpływu to, jak podmioty na początku lat 90. były wyposażone w kapitał w relacji do swojej technologii czy branży, w której działały. To, z czym startowały, nie miało aż tak dużego znaczenia. – Być może dlatego, że zmienialiśmy bardzo dużo i bardzo szybko, ta wyjściowa alokacja okazała się mieć relatywnie nieduże znaczenie – przyznaje Tyrowicz.
Inna sprawa, że na skutek prywatyzacji kapitał z rzadka powstawał tam, gdzie było go mało. Na przykład z ponad 1600 zakładów zatrudniających ponad 50 osób w 1988 r., zaledwie 320 znajdowało się na terenie obecnych czterech województw ściany wschodniej. Z tej liczby dalsze losy udało się zidentyfikować dla jedynie 131, pozostałe zniknęły z rejestrów sądowych, Ministerstwa Finansów, a nawet ZUS, więc ich transformacyjna historia znana jest jedynie lokalnie.
Na 1600 firm białe plamy wciąż skrywają historię ok. 38 proc. podmiotów i to po dwóch latach badań, które często próbowały odtworzyć ich losy w terenie. Z prywatyzacyjnego chaosu, który trwał w Polsce ponad dekadę, dopiero dzisiaj odkrywamy, jak proces ten wyglądał naprawdę i kogo dotyczył. Nadal nie możemy się wprawdzie doliczyć tego, co się stało z ok. 4 tys. mleczarni, które sprzedawało Ministerstwo Rolnictwa przy wsparciu Banku Światowego, i nadal nie ma dokumentów, które pozwalałyby ocenić, jak doszło do konsolidacji tego sektora.
– Nasze państwo ciągle ma możliwość policzenia swojego majątku i odtworzenia jego historii. Z naszej syzyfowej pracy zgaduję, że znacznie łatwiej niż dokonać rzetelnego rachunku jest powielać mity i budować oderwane od rzeczywistości narracje. Moim zdaniem nie ma zresztą szczególnego znaczenia, czy powiela się mit, że złodzieje rozkradli, doprowadzili do upadłości i wyprzedali obcemu kapitałowi, czy też mit, że wszystko było super. Żeby móc cokolwiek ocenić, trzeba najpierw poznać losy tych zakładów – podkreśla Joanna Tyrowicz.
Jaki z tego morał?
Niemal 30 lat po rozpoczęciu transformacji nadal nie wiemy, w przypadku których zakładów się pomyliliśmy, a w przypadku których niewiele dało się zrobić. Rzutuje to też na bieżącą politykę przemysłową i nakręcanie iluzji dotyczących tych czy innych branż przyszłości i motorów dalszego rozwoju. Wreszcie, nie da się też prowadzić rozsądnej polityki spójności, bo identyczne mity pokutują na temat zagłębi biedy i bezrobocia.
Nie wyciągnęliśmy także wniosków z samego procesu prywatyzacji, a ok. 1 tys. firm w Polsce – mniejszych i większych – ma państwo za istotnego akcjonariusza. Badacze z GRAPE i UW po zgromadzeniu danych zabierają się teraz za weryfikację, która droga do prywatyzacji okazała się najbardziej owocna. Badanie znów będzie również pionierskie.
– Prywatyzacja jest jak małżeństwo – czasem się udaje, a czasem nie. Nie ma co tego procesu demonizować, trzeba go dobrze zrozumieć, by w przyszłości nie powielać tych samych błędów – podkreśla Joanna Tyrowicz.