Zalety wspólnej europejskiej waluty wydają się oczywiste. Nic więc dziwnego, że twórcy euro zdecydowali się ją wprowadzić. Niestety równie oczywiste okazały się jej wady, które przebiły zalety po wielokroć.
/>
Zgadzając się na wejście Polski do UE, zobowiązaliśmy się również do wprowadzenia euro. Konia z rzędem temu, kto zdawał sobie wówczas sprawę z tego, na co się godzimy. I to nie jest zarzut, który można postawić nam oraz naszym elitom. Bo nawet sami architekci strefy euro nie przewidzieli, jakie komplikacje może sprawić ten wydawałoby się doskonały pomysł.
Jednak należałoby oczekiwać, że jeśli ktoś decyduje się na skok na główkę do basenu, to wcześniej sprawdzi, czy jest w nim woda. Przywódcy europejscy końca XX w. o tej zasadzie zapomnieli. A ich niedopatrzenie odbija się na życiu milionwm obywateli krajów południowej Europy. Wspólna waluta, która miała jeszcze bardziej zbliżyć do siebie mieszkańców kontynentu, doprowadziła wręcz do zwiększenia podziałów. A strefa euro, zamiast być obszarem powszechnego dobrobytu, stała się dla wielu jej członków pułapką, z której nie bardzo wiedzą teraz jak wyjść.
Niesforne kursy walut
Główną zaletą łączenia krajów jedną walutą jest likwidacja ryzyka kursowego. Czym ono jest, wie każdy, kto ma kredyt we frankach i musi płacić wyższe raty w wyniku umocnienia się szwajcarskiej waluty. W podobny sposób ryzykują przedsiębiorstwa sprzedające produkcję za granicą lub zaopatrujące się tam w materiały. Każda zmiana kursu krajowej waluty może sprawić, że interes stanie się znacznie mniej opłacalny niż przed miesiącem. Przy tak dużej niepewności trudno planować, dlatego mniejsze firmy często zadowalają się rodzimymi kontrahentami. To zmniejsza skalę handlu i ogranicza integrację gospodarczą różnych obszarów. Wprowadzenie wspólnego pieniądza zlikwiduje ten problem oraz zmniejszy koszty powstające przy wymianie walut. Dzięki temu krajowe gospodarki połączą się w jeden większy rynek. W wyniku tego będzie można produkować na większą skalę i taniej. A poszczególne państwa będą mogły się wyspecjalizować w tych branżach, w których mają przewagę nad innymi. Na pierwszy rzut oka czysty zysk.
Mając to na względzie, kraje Zachodu niejednokrotnie próbowały łączyć swoje waluty w jeden większy system. Po II wojnie światowej powstał układ z Bretton Woods, który związał zachodnie waluty sztywnym kursem do dolara, dodatkowo jeszcze zabezpieczonego złotem. Oznaczało to, że każdy, kto zgłosił się do Rezerwy Federalnej, mógł wymienić dolary na odpowiednią stałą ilość kruszca. Taka perspektywa coraz mniej była Amerykanom na rękę, w związku z czym (i jeszcze z paru innych powodów) USA w 1971 r. zawiesiły wymienialność dolara na złoto, co było początkiem końca Bretton Woods. Europejczycy, pozostawieni przez Amerykanów sami sobie i oddani na pastwę niestabilnych kursów walut, postanowili stworzyć własne rozwiązanie.
W 1979 r. powstał Europejski System Walutowy, w skład którego weszła szóstka założycieli Wspólnot Europejskich. Jego najważniejszą częścią był mechanizm kursów walutowych (MKW), który miał za zadanie ograniczyć zmienność kursów przez ustanowienie sztywnych widełek. Kraje zostawały przy swoich walutach, ale ich banki centralne musiały dbać o to, by ich notowanie nie obniżyła się poniżej ustalonej granicy. A tak się działo na przykład wtedy, gdy kraj jako całość mniej sprzedawał za granicę, niż kupował, czyli notował deficyt handlowy. W takiej sytuacji bank centralny musiał podnieść stopy procentowe, czyli mówiąc w uproszczeniu – oprocentowanie kredytów. Tylko że to potęgowało jeszcze problemy gospodarcze, hamując wzrost PKB. Właśnie dlatego Norman Tebbit, minister w rządzie Margaret Thatcher, nazywał MKW „mechanizmem kryzysu wiekuistego”, co cytuje były szef greckiego resortu finansów Janis Warufakis w książce „A słabi muszą ulegać?”.
Najbardziej poszkodowana przez system MKW była Francja, która raz za razem notowała deficyt w handlu z Niemcami, przez co frank osłabiał się w stosunku do marki. Jeśli kraje deficytowe nie chciały podnosić stóp, musiały godzić się na upokarzające negocjacje dotyczące dewaluacji, czyli obniżenia ustalonego kursu swojej waluty. Na przykład podczas jednych z negocjacji Niemcy zażądały zamrożenia płac we Francji. W związku z tym kraje deficytowe, z Francją na czele, mając już dosyć potęgi marki, zaczęły dążyć do utworzenia wspólnej waluty. Dopięły swego – w 1992 r. został podpisany Traktat z Maastricht, który w 1999 r. wprowadził euro.
Szał zakupów
W gruncie rzeczy najmniej na wspólnej walucie zależało Niemcom. Godząc się na nią, Berlin – nieufny wobec Południa – wymusił jej „oszczędną” konstrukcję. Kraje strefy euro miały odpowiadać za swoje długi, wypuszczając własne obligacje. Europejski Bank Centralny nie mógł pożyczać pieniędzy państwom strefy, zaś jego głównym zadaniem było stanie na straży niskiej inflacji. Wprowadzono też restrykcje dotyczące zadłużania się państw – ogólny dług publiczny nie powinien wynosić więcej niż 60 proc. PKB, a roczny deficyt budżetowy więcej niż 3 proc.
Początkowo szło jak z płatka. Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk w „Paradoksie euro” zauważają, że społeczeństwa szybko zaakceptowały nową walutę, jej wprowadzanie do obiegu przebiegło sprawnie oraz nie zaobserwowano większego wzrostu cen. Społeczeństwa południa Europy dostały do ręki twardy pieniądz zamiast często niedomagających narodowych walut, i rzuciły się do konsumpcji. Banki europejskie, szczególnie te z Północy, dostały nowych klientów dysponujących stabilną walutą, więc zaczęły ochoczo konsumpcję tę kredytować. W końcu nie musiały się już obawiać potencjalnej dewaluacji kursu waluty zagranicznych klientów, na której mogły stracić. „Grecja była naszym kredytowym eldorado” – powiedział Warufakisowi niemiecki pracownik banku.
Niemal wszyscy byli szczęśliwi. Północ korzystała z boomu konsumpcyjnego na południu kontynentu, sprzedając tam na potęgę swoje produkty. Dzięki temu mieszkańcy Południa wreszcie mogli zaspokoić swoje marzenia. A gospodarki tych krajów wydawały się być w znakomitej formie, napędzane przez import z Północy. Jeszcze w 2006 r. Grecja notowała niemal sześcio-, a Hiszpania ponad czteroprocentowy wzrost PKB. W 2007 r., ostatnim przedkryzysowym, kraje te wciąż miały solidny, ponad trzyprocentowy wzrost. Pewne zaniepokojenie mogło budzić zadłużenie publiczne Grecji i Włoch, równe ich rocznemu PKB, a więc niemal dwukrotnie przekraczające kryteria z Maastricht. Akurat obostrzenia dotyczące długu od początku były w strefie euro traktowane z przymrużeniem oka. Poza tym w pozostałych krajach Południa dług publiczny nie stanowił problemu – Portugalia niemal spełniała wymagania, a w Hiszpanii stanowił on zaledwie jedną trzecią rocznego dochodu narodowego.
Złapani w pułapkę
Jednak obraz był złudzeniem. Już wtedy pułapka została zastawiona. Nawet więcej – ten sielankowy obraz był na tej pułapce zbudowany. Bo strefa euro łączyła jedną walutą diametralnie różne obszary gospodarcze.
W obszarze wspólnego pieniądza funkcjonowały ze sobą kraje o tak różnych kulturach gospodarowania, jak Niemcy i Portugalia, i tak różniące się konkurencyjnością, jak Holandia i Grecja. Siłą rzeczy rynkowa wartość takiej waluty musi być uśredniona. Jest ona więc zbyt słaba w stosunku do prężnych gospodarek Północy, ale zbyt mocna jak na słabsze gospodarki Południa. Państwa z silnymi gospodarkami, mające dynamiczne i duże firmy, sprzedające rozchwytywane na świecie produkty, mogą je dzięki temu sprzedawać taniej. Zresztą nie tylko do innych krajów strefy, ale też do wszystkich klientów na świecie. W państwach o słabszych gospodarkach, których waluta narodowa miałaby dużo niższą siłę nabywczą za granicą, bardzo opłacalny staje się import. Na krótką metę będzie to dla nich nawet przyjemne. Na długą jest jednak zabójcze.
Tani import powoli zabija tam rodzimą produkcję, która, nie mogąc rywalizować jakością, teraz dodatkowo nie może konkurować ceną. Lokalne firmy ograniczają więc skalę działalności i nie rozwijają się, gdyż nie mają środków na inwestycje. Kraje te znacznie więcej sprowadzają za granicę, więc notują notoryczny deficyt handlowy. Deficyt taki w długim terminie sfinansować można jedynie kredytami, więc boom konsumpcyjny prowadzi do eksplozji zadłużenia, głównie prywatnego. Tymczasem silne gospodarki notują ciągłe nadwyżki – sprzedają więcej, niż kupują z zagranicy. Ściągają więc kapitał z całego świata, dzięki czemu ich firmy mają środki na inwestycje. W wyniku czego jeszcze bardziej zwiększają swoją przewagę.
Taka sytuacja w krajach o słabszych gospodarkach jest nie do utrzymania i musi doprowadzić do kryzysu. W pewnym momencie banki przestaną kredytować zadłużonych po uszy klientów z peryferii. W wyniku odcięcia konsumentów od finansowania załamie się import oraz krajowy obrót gospodarczy, co pociągnie za sobą spadek PKB. Gdyby kraje te miały własną walutę, uratowałaby je dewaluacja zewnętrzna, czyli spadek kursu. Nie musiałaby ona wcale być wynikiem działań banków centralnych – kursy walut krajów przechodzących kłopoty zwykle same spadają w wyniku działań rynkowych. Dzięki temu znów opłacalny stałby się eksport, co powoli pozwoliłoby się odbudować krajowym przedsiębiorstwom i całej gospodarce.
Gdy jednak kraje te są uwięzione we wspólnej walucie, pozostaje im dewaluacja wewnętrzna, czyli obniżenie płac. Ma ono mieć dokładnie ten sam cel – spadek kosztów pracy ma sprawić, że tamtejsze produkty staną się tańsze, a więc chętniej kupowane przez klientów z zagranicy. Problem w tym, że spadek płac jeszcze bardziej pogrąży popyt krajowy, który i tak już się załamał po odcięciu od kredytów. A to już zupełnie dobija PKB. Spadek PKB zmniejszy też wpływy budżetowe, a więc siłą rzeczy także wydatki publiczne. Państwa nie będą miały więc innego wyjścia, niż ograniczać usługi publiczne i ciąć świadczenia społeczne. Co jeszcze bardziej dobije PKB. W tym momencie mamy już spiralę recesji – a więc trwały spadek produktu krajowego brutto.
Konsumpcyjny kac
Dane potwierdzają, że w strefie euro zaszedł taki proces. Słabsze gospodarczo kraje Południa, pozbawione korzyści z posiadania słabej waluty, notowały ogromne deficyty na rachunku bieżącym. W 2005 r. Hiszpania miała deficyt na poziomie 7,5 proc. PKB, Portugalia – 9,9 proc., Grecja – 8,9 proc. W 2007 r. deficyt hiszpański sięgnął niemal 10 proc. PKB, a grecki – 15 proc. W tym czasie Północ notowała solidne nadwyżki – w 2007 r. Niemcy i Holandia ok. siedmio-, a Austria czteroprocentową.
Tańsze produkty wysokiej jakości sprowadzane z Północy powoli zabijały możliwości produkcyjne firm z Południa, które, pozbawione kapitału, jeszcze bardziej traciły do swoich rywali. W latach 2000–2007 produktywność, czyli uśredniona wartość krajowej produkcji na godzinę, w Grecji spadła o 17 proc., w Hiszpanii – 5 proc., a w Portugalii o 2,5 proc. A stało się to przecież w okresie, gdy kraje te notowały solidne wzrosty PKB. W tym samym czasie produktywność niemiecka wzrosła o 20 proc., holenderska – o 16 proc., a austriacka – o 6 proc.
Notoryczne deficyty w krajach Południa wygenerowały gigantyczne zadłużenie. W 2007 r. poziom ogólnego długu prywatnego w Hiszpanii wynosił 191 proc. PKB, w Portugalii – 185 proc. W Grecji i we Włoszech „jedynie” nieco ponad 100 proc. PKB, tylko że w tych krajach zadłużeniu prywatnemu kroku dotrzymywało równie wysokie zadłużenie publiczne. 2007 r. był ostatnim, w którym wszystkie kraje południa Europy były jeszcze na ścieżce wzrostu. Rok później pierwszy spadek PKB, początkowo minimalny, zanotowała Grecja, a od 2009 r. fala recesji przeszła przez niemal wszystkie południowe kraje strefy euro.
Do dziś wiele państw UE trwa w finansowych tarapatach. Przykra dla decydentów prawda jest taka, że to właśnie euro jest głównym powodem tego stanu rzeczy. I to pomimo tego, że Europejski Bank Centralny robi, co może – stopy procentowe opuścił poniżej zera, na potęgę zaczął wykupywać na rynku wtórnym papiery dłużne państw strefy euro, czym obchodzi jedną z głównych swoich zasad, według której nie może finansować długu państw członkowskich. A mimo to siła euro wciąż jest zabójcza dla deficytowych krajów strefy.
I nic dziwnego, nawet gdyby prezes EBC Mario Draghi stanął na głowie, kurs euro nigdy nie spadnie poniżej pewnego poziomu, bo jest to waluta takich herosów gospodarki rynkowej, jak Niemcy czy Holandia. Można oczywiście opowiadać, że przecież nikt nie broni Portugalii stać się Holandią, tylko że te teorie nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Nadwyżki handlowe w jednych krajach w oczywisty sposób muszą generować deficyty w innych. A więc jest fizycznie niemożliwe, żeby wszystkie kraje świata prowadziły taką politykę gospodarczą jak Niemcy – chyba że znalazłyby rynki zbytu poza Ziemią. W sytuacji elastycznych kursów walutowych nadwyżki danego kraju powodowałyby umocnienie się jego waluty, co automatycznie hamowałoby jego eksport.
Odwrotny mechanizm działałby w krajach z deficytami. Tak więc zachodziłoby automatyczne dostosowanie. Tymczasem w obszarze wspólnej waluty nadwyżki można utrzymywać latami, pod warunkiem że będzie się równolegle kredytować kupujących. Nic dziwnego, że agresywna polityka eksportowa została w ekonomii ochrzczona mianem „polityki zubożania sąsiada”.
Po co to Europie
Według zestawienia podanego niedawno przez Eurostat wśród pięciu najszybciej rozwijających się krajów UE w II kwartale 2017 r. (Rumunia, Czechy, Polska, Łotwa, Szwecja) tylko jeden należy do strefy euro. Za to wśród pięciu najwolniej rozwijających się krajów UE (Finlandia, Włochy, Belgia, Francja i Wielka Brytania) ze strefy euro są aż cztery.
Kawalec i Pytlarczyk pokazują dane, według których w 2014 r. kraje strefy euro jako całość wciąż miały niższy PKB per capita niż w 2007 r., za to kraje spoza strefy rozwinęły się w tym okresie o 5 proc. Fatalne efekty przyniosło „oddłużanie” za pomocą polityki oszczędności zaserwowane przez EBC, KE i MFW Grecji i Portugalii. Dług publiczny Grecji w 2009 r. wynosił 127 proc. PKB, a w 2016 r. – 179 proc. Portugalii w 2009 r. 84 proc. PKB, a w 2016 r. – 130 proc. Jak widać, efekty są wręcz odwrotne od zamierzonych.
Powstaje więc pytanie, czy wspólna waluta jest Unii potrzebna do większej integracji, czy może jest zawalidrogą. Z poglądem, że jest ona niezbędna do integracji rynków, przekonująco polemizuje Joseph Stiglitz w książce „Euro. W jaki sposób wspólna waluta zagraża przyszłości Europy”. Stiglitz przywołuje przykład umowy handlowej NAFTA, która bardzo zbliżyła gospodarki Kanady, USA i Meksyku, choć kraje te pozostały przy własnych walutach. Po więcej przykładów można sięgnąć do naszego regionu. Polski złoty niespecjalnie przeszkodził stworzeniu niezwykle bliskich relacji gospodarczych Niemiec i Polski. Dania i Szwecja mają jedne z najbardziej zglobalizowanych gospodarek na świecie, choć pozostały przy własnych koronach. Stiglitz obala też twierdzenie, że waluty narodowe powodują kłopoty dla podróżnych podczas wymiany. W dobie upowszechniania się płatności kartą własne waluty mogłyby nie nastręczać żadnych problemów podróżnym, jeśli tylko banki zapewniłyby przewalutowanie transakcji po opłacalnych dla klientów kursach. A to można załatwić unijnymi regulacjami, tak samo jak wcześniej kwestię roamingu.
Kawalec i Pytlarczyk twierdzą zatem, że Europa powinna stopniowo odchodzić od euro, ale wyjść ze strefy powinny najpierw nie kraje najsłabsze, ale właśnie te z największymi nadwyżkami. Czyli na początek Niemcy. Wydaje się, że to najwłaściwsze wyjście – wspólny pieniądz powinien być wisienką na torcie integracji, gdy kraje członkowskie wystarczająco już zbliżą się do siebie poziomem oraz modelami rozwoju.
Euro a sprawa polska
Pozostaje pytanie, czy i kiedy Polska powinna przyjąć euro. Kawalec i Pytlarczyk przedstawiają kilka teorii pojawiających się w naszym kraju.
Najciekawszy jest „test Belki” (Marek Belka, minister finansów, premier, szef NBP – red.) – Polska powinna osiągnąć najpierw konkurencyjność Szwajcarii, elastyczność rynku pracy Danii i dyscyplinę budżetową Estonii. Jak na razie dług publiczny mamy proporcjonalnie pięć razy wyższy niż Estonia. Bardzo elastyczny rynek pracy Duńczycy zapewnili sobie dzięki poziomowi zabezpieczenia społecznego (m.in. wysokim zasiłkom dla bezrobotnych), zupełnie dla nas nieosiągalnego. A nadwiślańskie firmy trudno nawet porównać do alpejskich czempionów.
Według kryterium Siodmoka (Henryk Siodmok, prezes grupy Atlas – red.) Polska powinna najpierw osiągnąć wydajność czołowych krajów strefy euro. Obecnie polska godzinowa produktywność to jedynie 60 proc. średniej unijnej. Jednak nawet to nie da gwarancji sukcesu. Kawalec i Pytlarczyk podają przykład Finlandii, która z powodzeniem zdałaby „test Belki”, a w 2008 r. jej wydajność wynosiła 90 proc. niemieckiej. Mimo to jej gospodarka jest w stagnacji, a PKB per capita z 2014 r. wynosił zaledwie 95 proc. poziomu z 2007 r.
Głębsza integracja europejska bez wątpienia leży w interesie Polski. Jednak wspólna waluta temu zbliżeniu przeszkadza. Niestety wiele wskazuje na to, że kształt przyszłej integracji będzie zogniskowany wokół strefy euro. Szef KE Jean Claude-Juncker w środowym orędziu o stanie UE stwierdził wręcz, że wszystkie kraje członkowskie powinny przyjąć wspólną walutę. Jednak instrumenty, które zaproponował – m. in. mechanizm ułatwiający akcesję oraz utworzenie Europejskiego Funduszu Walutowego (EFW) – nie zlikwidują strukturalnych napięć, które są esencją strefy euro. EFW może co najwyżej je nieco łagodzić, pomagając finansowo krajom deficytowym. Inaczej mówiąc, EFW wesprze państwa strefy euro, które wpadną w tarapaty, jednak nie zapobiegnie wpadaniu przez nie w tarapaty. W takiej sytuacji Polska powinna wskazywać napięcia, jakie powoduje wspólna waluta, oraz wychodzić z inicjatywą zbliżenia w innych obszarach. UE ma wciąż ogromny potencjał integracji na wielu nierozwijanych do tej pory poziomach. Mowa chociażby o wspólnej polityce obronnej, energetycznej oraz wspólnej ochronie granic. Integracja walutowa powinna być dopiero zwieńczeniem procesu zbliżania do siebie narodów naszego kontynentu. Czas zerwać z myśleniem, że sprzeciw wobec euro to przejaw eurosceptycyzmu. Przeciwnie, sprzeciw wobec euro to wyraz troski o europejską Wspólnotę.
Integracja walutowa powinna być dopiero zwieńczeniem procesu zbliżania do siebie narodów naszego kontynentu. Czas zerwać z myśleniem, że sprzeciw wobec euro to przejaw eurosceptycyzmu. Przeciwnie, sprzeciw wobec euro to wyraz troski o europejską integrację.