Znacie państwo Ladislaua Dowbora? Jeśli nie, to nadarzyła się dobra okazja, by się z tą oryginalną postacią zaznajomić.
/>
/>
Ladislauem został w Brazylii. Jego rodzice trafili tam w 1950 r., gdy Władek miał dziewięć lat. Tam – jak sam mówi – został Brazylijczykiem. Jako młody człowiek zaangażował się w działalność lewicowego ruchu oporu. Był to czas, gdy w Brazylii rządziła junta wspierana przez Stany Zjednoczone i międzynarodowe koncerny robiące nad Amazonką świetne interesy. Grupa Dowbora nie nadstawiała drugiego policzka i nie stroniła od przemocy. Rząd nazwał ich terrorystami i się z nimi nie patyczkował. W końcu wpadł również Dowbor. Trafił do więzienia i był torturowany. Wyszedł na mocy specjalnej wymiany. Towarzysze broni porwali niemieckiego ambasadora i wymienili go na 40 więźniów politycznych. Uwolnionym pozwolono wyjechać do przeżywającej właśnie swoje niepodległościowe przebudzenie Afryki.
Dowbor zawodowym rewolucjonistą nie został. Wolał przerzucić się na ekonomię. Jako polityczny uchodźca kształcił się najpierw w Szwajcarii, a potem w Polsce. W Szkole Głównej Planowania i Statystyki (SGPiS) zrobił w latach 70. doktorat. Gdy w Brazylii zaczęła się polityczna odwilż, wrócił do S~ao Paulo. Był blisko z brazylijską lewicą, doradzał jej politykom – w tym Luli da Silvie, długoletniemu przywódcy Partii Pracujących oraz prezydentowi Brazylii w latach 2003–2011. Od czasu do czasu Dowbor pojawia się też w Polsce. Mówi po polsku dobrze. Czasem też po polsku pisze.
Książka „Co to za gra?” została napisana tak, że spokojnie można ją uznać za „Wprowadzenie do Dowbora”. Składa się ona z ośmiu rozdziałów. Każdy o innym wycinku rzeczywistości. Związek między nimi jest luźny, co świadczy o tym, że „Co to za gra?” powstała jako zbiór publicystyki z ostatnich lat. Dobór lektur i tematów wskazuje na okres od kryzysu 2008 r. do dziś. Całość poprzedza, napisany już na potrzeby tego wydawnictwa, świeży wstęp autora. Udany i zawadiacko sygnalizujący to, co kryje się na dalszych kartach książki.
Jeden z kolegów po piórze, który zna Dowbora dłużej, nazwał go przedstawicielem „ekonomii naiwnej”. Faktycznie jest to jeden z niemałego grona ekonomistów marzycieli. Nie waha się sięgać po zagadnienia, które inni lubią metkować jako snucie ekonomicznych utopii. Postulat wyzwolenia się spod dyktatu PKB, rozważania o wartości ekonomicznej czasu wolnego (Dowbor jest znanym zwolennikiem poobiedniej sjesty i kpi, że człowiek to jedyny ssak na Ziemi, który po jedzeniu wraca do pracy) albo ekonomia rodziny. Wszystkie te dziedziny brzmią sympatycznie, ale jednocześnie wielu czytelników pomyśli zapewne, że dobrze, by wrócił na ziemię. I zajął się twardą gospodarką. Teorią wzrostu, mechanizmami redystrybucji, polityką monetarną albo teorią innowacyjności.
Szkicowane lekkim piórem Dowbora ekonomiczne marzycielstwo ma niezaprzeczalną zaletę. Pozwala zobaczyć kluczowe problemy współczesnej cywilizacji w sposób jasny i wyrazisty. A także nazwać rzeczy po imieniu: powiedzieć o obłędnym schemacie konsumpcji, który świat Zachodu wyeksportował do krajów rozwijających się. Albo dostrzec, że dzika akumulacja bogactwa w rękach 1 procenta jest nie tylko moralnie naganna, ale i zupełnie niefunkcjonalna. To raczej przykład marnowania cennych zasobów. Kolejny dowód, jak pisze Dowbor we wstępie, że „żyjemy w wielkim cyrku”. Ale jakoś trzeba.