Ekonomista z nowojorskiego City University Branko Milanović boi się otworzyć lodówkę. No, nie tak dosłownie. Pracujący od lat w USA Serb napisał na blogu, że właściwie nie sposób dziś uczestniczyć w dyskusji publicznej – nieważne, czy w gronie ekonomistów, publicystów, politologów, antropologów, czy speców od stosunków międzynarodowych – która nie rozpoczynałaby się od rozważań na temat populizmu i rychłego końca liberalnej demokracji. Nic dziwnego, pisze Milanović, że niedługo pojękiwania takie zaczną go dochodzić nawet z lodówki i piekarnika.
Milanović stawia jednak ważne pytanie: kto właściwie zwariował? Czy Zachód, który pogrąża się w straszliwej populistycznej gorączce? Czy może jednak ci (establishment), którzy wszędzie ten populizm i zmierzch liberalnej demokracji dostrzegają. Ponieważ jako uznany profesor ekonomii z porządnej uczelni sam zalicza się do elit, przyjmuje założenie, że poszukiwanie przyczyn szaleństwa należałoby zacząć od siebie.
Zdaniem Milanovicia przerażenie populizmem bierze się wśród zachodnich elit z dwóch źródeł. Po pierwsze, z pobieżnej, na dodatek zachodniocentrycznej znajomości historii najnowszej. A po drugie, ze zbyt poważnego potraktowania słynnego eseju Fukuyamy z początku lat 90. o końcu historii. Te dwa czynniki stworzyły w głowach sporej części zachodniego establishmentu minionych trzech dekad taki oto obraz.
Spopularyzowany na zachodzie Europy i w USA po II wojnie światowej model liberalnej demokracji jest tworem idealnym.A ponieważ jest idealny, więc w sposób zupełnie naturalny nadaje się dla całego globu. Do 1989 r. świat nie mógł go przyjąć, bo spore jego połacie obejmowało sowieckie zlodowacenie. Dlatego gdy przyszła odwilż, rozpoczął się nieuchronny proces rozprzestrzeniania się modelu liberalnej demokracji po całej kuli ziemskiej. Ten proces mógłby trwać dalej, gdyby nie ci podli populiści, którzy niczym szkodliwe wirusy zaczęli osłabiać zdrowy organizm i marnować cały wielki sukces minionych dekad.
Odnajdują państwo w tej piosence dobrze znane linie melodyczne z polskiej debaty publicznej. Nieprzypadkowo.
Problem z tą opowieścią jest tylko jeden – dowodzi Milanović. Jest ona głęboko nieprawdziwa. Nieprawdziwy jest już sam obraz czystej moralnie liberalnej demokracji triumfującej w powojennej Europie. A wojny toczone przez tych demokratów w ich koloniach? A wspieranie dyktatorów w Chile, Gwatemali, Brazylii, na Tajwanie czy w Korei? Milanović stawia też pod znakiem zapytania to, jakoby siła liberalnej demokracji po 1989 r. brała się z tego, że była ona rzekomo „bardziej naturalna”. Dużo trafniej byłoby powiedzieć, że Zachód potrafił dobrze operować kijem antykomunizmu i marchewką kapitalistycznego sukcesu.
Współcześni pogrobowcy Fukuyamy zapominają też o tym, że zmieniła się także sama liberalna demokracja. W latach 60. czy 70. potrafiła lepiej kontrolować wolnorynkowy kapitalizm. Rynki finansowe nie dominowały jeszcze tak mocno nad suwerennymi rządami, a na wynagrodzenie pracy szła większa część PKB zachodnich państw. W 2017 r. większa część trafia zaś do posiadaczy kapitału, a finansjalizacja światowej gospodarki stała się faktem. Coraz trudniej więc obronić tezę o nieuzasadnionym ataku populistów na starą dobrą liberalną demokrację.
Milanović jest optymistą. Wierzy, że demokracja wyjdzie z tej potyczki cało. Tak jak broniła się już wiele razy w swojej historii. Więcej pokory ze strony współczesnych fukuyamistów mogłoby w tym bardzo pomóc.
Pogrobowcy Fukuyamy zapominają o tym, że zmieniła się także sama liberalna demokracja. W latach 60. czy 70. potrafiła lepiej kontrolować kapitalizm. Rynki finansowe nie dominowały jeszcze tak mocno nad rządami, a na wynagrodzenie pracy szła większa część PKB zachodnich państw