Obecny system gospodarczy sprawia, że człowiek jako jedyny gatunek na Ziemi produkuje odpady, z którymi nie mogą sobie potem poradzić ani on, ani natura.
/>
Czy któregoś dnia może nam zabraknąć wody w kranie?
Owszem. Już teraz przedsiębiorstwa wodociągowe miewają problemy z niskim poziomem wód gruntowych w okresach letnich. Dotąd jeszcze nie mieliśmy do czynienia z reglamentacją wody, ale w przyszłości to realny scenariusz. Woda to zasób ograniczony.
Ale stały. Nie da się jej zużyć tak, jak ropy. Tymczasem coraz częściej straszy się nas deficytem wody.
Woda to zasób, który krąży w globalnym ekosystemie. Jest stały, lecz liczba osób, które z niego korzystają, rośnie. W efekcie na mieszkańca Ziemi przypada coraz mniej wody. Dodatkowo popyt na wodę globalnie rośnie dwa razy szybciej niż ludność Ziemi.
Nie jest to problem wyłącznie Trzeciego Świata?
Tam jest on najbardziej wyraźny, ale problem z wodą ma także Zachód. Już niemal połowa populacji naszej Ziemi żyje na obszarach, gdzie dostęp do wody pitnej jest ograniczony. Na tle innych krajów Europy Polska ma relatywnie niewielki wskaźnik wody pitnej dostępnej rocznie – nieco ponad 1,6 tys. m sześc. per capita. Dla porównania bogata w zasoby wodne i nisko zaludniona Norwegia osiąga wskaźnik dostępnej wody pitnej ponad 83 tys. m sześc. na mieszkańca. Na Forum Ekonomicznym w Davos problemy związane z wodą są od lat traktowane priorytetowo. Dostrzega je też Komisja Europejska, która już w 2003 r. wprowadziła dyrektywę, zgodnie z którą wszyscy użytkownicy wody powinni płacić za korzystanie z niej. W Polsce ta dyrektywa wciąż nie została w pełni wdrożona. Jeśli nowe prawo wodne, które miało te kwestie regulować, nie wejdzie w życie od 1 stycznia, KE może nałożyć na Polskę wysokie kary.
Zaraz, zaraz... Przecież płacimy za wodę, i to niemało, firmom wodociągowym i kanalizacyjnym.
Pan płaci, to prawda. Jednak za 70 proc. zużywanej w Polsce wody nikt nie płaci. Chodzi o część przemysłu czy rolnictwo, które zgodnie z prawem mogą pobierać wodę bez opłat. A to właśnie przemysł najwięcej wykorzystuje wody w Polsce.
Zatem to nie Kowalski szasta wodą, a prezes Kowalski?
W pewnym sensie. To wynik tego, że dawniej – gdy ludzi było znacznie mniej niż obecnie – nikt nie myślał o wodzie jako o zasobie ograniczonym. Nikt nie wyceniał jej wartości. Jeśli firma miała własne ujęcie wody, mogła z niego do woli korzystać. Te zwyczaje znalazły odbicie w systemach prawnych. Rzeczywistość się zmieniła, prawo się nie zmieniło. Tymczasem gospodarowanie wodą to bardzo ważne, fundamentalne wręcz, zagadnienie dla gospodarki kraju. Zagadnienie nie teoretyczne, ale praktyczne. Trzeba budować tamy, zbiorniki retencyjne, wały przeciwpowodziowe, oczyszczać wodę. W Polsce rocznie wydaje się na to 3 mld zł rocznie, a w planach ta kwota ma sięgać nawet 4,5 mld zł.
Rozumiem, że przemysł to tutaj pasażer na gapę, który na te wydatki się nie składa?
Za korzystanie z wody powinien płacić każdy użytkownik. To także wymóg zwykłej sprawiedliwości. Wykorzystanie wody w przemyśle może powodować wysokie koszty zewnętrzne dla całego społeczeństwa. Weźmy przykładowo elektrownię, która potrzebuje wody do chłodzenia bloków energetycznych. Woda po wykorzystaniu wraca co prawda do ekosystemu, ale podgrzana. W zimie nie stanowi to większego problemu, natomiast w lecie, w okresie suszy, może to istotnie wpływać na ekosystem. Te koszty przedsiębiorstwa energetyczne powinny jakoś kompensować. Problem polega jednak na tym, że bardzo trudno jest wycenić taki koszt zmian w ekosystemie, zwłaszcza że przekroczenie pewnej granicy w środowisku powoduje nieodwracalne zmiany i w zasadzie żadna kwota nie będzie w stanie ich przywrócić. Przykładem może być wyginięcie gatunków w wyniku działalności człowieka.
Wprowadzenie opłat zracjonalizuje gospodarowanie wodą w przemyśle?
Inaczej traktujemy coś, co jest darmowe, a inaczej coś, co kosztuje. Wprowadzenie opłat na pewno będzie miało zauważalny wpływ na podejście do zasobów wodnych. W przypadku przedsiębiorstw korzystających z wody w podstawowej działalności, np. firm spożywczych, producentów napojów, świadomość problemu gospodarowania wodą jest wyższa. Niektóre browary, dla których woda to właściwie podstawa biznesu, prowadzą na własną rękę akcje uświadamiające wśród lokalnych społeczności, np. w kwestii dbania o czystość ujęć. Co więcej, już teraz wprowadzają zamknięty obieg wody. W ten sposób, żeby wyprodukować jeden litr piwa, zużywają jej mniej. Na przykład Grupa Żywiec ograniczyła w ten sposób zużycie o 0,2 l wody na każdym wyprodukowanym 1 litrze piwa. W skali globalnej duże koncerny także wprowadzają konkretne programy minimalizujące zużycie wody i zwiekszające jej wydajność. Wiedzą, że lepiej wydać teraz pieniądze na inwestycje niż potem zamykać fabryki z powodu wodnego deficytu. Pamiętajmy jednak, że gospodarka wodna jest tylko niewielkim elementem większego zagadnienia związanego z tym, jak ludzkość gospodaruje wszystkimi zasobami naturalnymi.
Rozumiem, że niezbyt rozsądnie?
Surowce naturalne się kiedyś skończą. Potrzeba nowego modelu gospodarczego, który takiej sytuacji zapobiegnie. Wiemy, jaki to model. To gospodarka o obiegu zamkniętym – idea, którą kilkadziesiąt lat temu zaczęli forsować ekolodzy z dbałości o środowisko naturalne, ale z czasem okazało się, że i z czysto ekonomicznego punktu widzenia ma ona sporo sensu.
Tym, że wyczerpie się ropa, straszy się nas od dawna, a jednak to się nie dzieje. A nie dzieje się, ponieważ pojawią się nowe technologie, dzięki którym to, co nie było zasobem dostępnym dla człowieka, staje się nim. Może obecny model gospodarczy nie jest taki zły? Może groźba wyczerpania się zasobów jest tylko pozorna?
Nawet jeśli człowiek dzięki swojej kreatywności będzie wymyślał nowe sposoby zagospodarowania ziemskich zasobów nieodnawialnych, to nie zmieni to faktu, że są one skończone. Kiedyś muszą się wyczerpać, nawet jeśli odsuniemy ten moment w czasie. Gospodarka o obiegu zamkniętym pozwala na obejście tego problemu. W tym modelu energię dostarczają źródła odnawialne. A jeśli nawet korzysta się z surowców naturalnych, to w sposób bezstratny, niegenerujący odpadów. To oczywiście pewien niedościgniony ideał. Obecny system gospodarczy sprawia, że człowiek jako jedyny gatunek na Ziemi produkuje odpady, z którymi nie mogą sobie potem poradzić ani on, ani natura. Co więcej, ilość produkowanych przez nas odpadów rośnie wraz ze wzrostem zamożności. Przeciętny Polak produkuje 300 kg śmieci rocznie, na zachodzie Europy ten wskaźnik to 600–700 kg, a w USA to 800–900 kg.
Ale człowiek, jako jedyny gatunek na Ziemi, produkuje cokolwiek w sensie gospodarczym. A że jest niedoskonały, to i proces produkcji jest niedoskonały. Niedoskonałość przejawia się właśnie w produkcji odpadków. Może tak być musi?
Nie musi i należy próbować to zmienić. W odpadach, które spisujemy na straty, tkwią wartościowe surowce. Należy skoncentorwać się na ich odzyskiwaniu, by pozostałość procesu produkcji była elementem kolejnego procesu produkcji, a nie odpadem. W elektrociepłowni węglowej powstają gigantyczne ilości odpadów, np. popiołu. Ten popiół zawiera minerały, które można odzyskać i wykorzystać w budownictwie. To już jest możliwe. Z piór, które pozostają po uboju kur, można produkować środki opatrunkowe albo papieropodobny materiał możliwy do wykorzystania w produkcji opakowań. Otręby pszenne, powstające w trakcie produkcji mąki, można wykorzystywać do produkcji jednorazowych biodegradowalnych zastaw stołowych, które po wykorzystaniu mogą posłużyć rolnikom jako kompost. Jestem przekonana, że w przyszłości będziemy rozgrzebywać wysypiska śmieci, które teraz porastają trawą, bo te śmieci okażą się wartościowym surowcem. Przykład – kartonowe opakowania napojów. Składają się z trzech warstw – kartonu, aluminium i tworzyw sztucznych. Jeszcze 10 lat temu były ekologicznym przekleństwem i śmieciem. Nie wiedziano, co z nimi zrobić, więc po prostu wyrzucano je. Obecnie umiemy te trzy warstwy oddzielać i każdą z nich poddawać procesowi recyklingu.
Ale nie da się stworzyć gospodarczego perpetuum mobile: raz zaczerpnąć z natury określoną ilość zasobów i korzystać z niej w nieskończoność. Każdy kolejny cykl będzie pozbawiał je kolejnych pożytecznych właściwości, ich wartość będzie się rozpraszała. Co jakiś czas zatem trzeba będzie znów zaczerpnąć z natury nowe zasoby.
W gospodarce o obiegu zamkniętym chodzi o to, by robić to jak najrzadziej. Dzięki postępowi technologicznemu jest to coraz bardziej możliwe. Oczywiście, nie obejdzie się bez zmiany nastawienia przemysłu, który musi przejść pewną mentalną odnowę i zrozumieć, że w odpadach można znaleźć nowe „łańcuchy wartości”. Również konsumenci stoją przed pewnymi wyzwaniami: muszą chcieć kupować produkty z recyklingu, a przede wszystkim muszą zrozumieć, że warunkiem recyklingu jest często skuteczna segregacja śmieci. To, czy proces tworzenia gospodarki o obiegu zamkniętym będzie postępował, zależy bardziej od naszych postaw niż od postępu technicznego.
No właśnie. Od postaw. Czy można liczyć na ich spontaniczną ewolucję we właściwym kierunku? Czy może model gospodarki, o którym pani mówi, stanowi wydumany ideał, który można zrealizować tylko dzięki pomocy państwa, które może społeczeństwo w jego stronę po prostu popchnąć? Zresztą Unia Europejska, jak się wydaje, jest jednym z jego promotorów.
Myślę, że ostatnie trzy dekady dowodzą, że możliwa jest powolna ewolucja we właściwym kierunku. Statystyki dotyczące państw OECD pokazują, że korelacja pomiędzy wzrostem PKB a wykorzystaniem surowców naturalnych – kiedyś bardzo silna – zaczęła się osłabać. Wynika to np. ze wzrostu znaczenia sektora usług i cyfryzacji. Wiele sfer, które dawniej miały wymiar materialny, zostało zwirtualizowanych. Kiedy np. ostatni raz otrzymał pan papierowy wyciąg z konta w banku albo fakturę od operatora telefonicznego? Pięć lat temu? To tylko jeden z wielu przykładów. Innymi słowy, są twarde dowody, że gospodarka może rosnąć równie szybko, co dawniej, korzystając z mniejszej ilości zasobów. Nie oznacza to oczywiście, że państwo nie powinno jej w tym pomagać i zdawać się jedynie na jej spontaniczną ewolucję.
Problem w tym, czy tempo zmian, które politycy chcieliby narzucić gospodarce, nie jest zbyt wysokie. Ludzie mogą tego po prostu nie chcieć, czuć się przymuszani do zmiany nawyków. Przykładem niech będzie obligatoryjne wycofanie ze sprzedaży żarówek starego typu i zastąpienie ich świetlówkami. Cel był oczywiście piękny, ale metody...
W idealnym świecie państwo powinno dawać wyłącznie odpowiednie bodźce, a ludzie powinni odpowiednio na nie reagować. Niestety, czasami to nie wystaczy. Wiemy, że świetlówki są wielokrotnie bardziej energooszczędne od tradycyjnych żarówek. Ale różnica w cenie nie oddaje tego w matematyczny, wprost proporcjonalny sposób. Cena nie jest więc wystarczająco mocnym motywatorem zmiany nawyków konsumenckich. Zanim ludzie zaczęliby sami z siebie przechodzić na świetlówki tylko ze względu na cenę, minęłoby znacznie więcej czasu.
Czyli czasami trzeba ludziom pomóc zakazami?
Załóżmy, że ma pan stary samochód, nic niewartego szrota. Jak zapobiec sytuacji, w której zostawi pan to auto w lesie, zamiast oddać je na złom? Wiarą w pańskie obywatelskie cnoty? Nie wszyscy są w nie uposażeni. Zostawiając tę kwestię nieuregulowaną, sporo ryzykujemy. Zauważmy, jak wielki postęp dokonał się w Polsce na przestrzeni ostatnich 20 lat w kwestiach środowiskowych. Bez tego urzędnika z Brukseli, na którego lubimy sobie popsioczyć, mogłoby nie być aż tak dobrze. Przyczyniły się do tego stworzone przez niego normy. Oczywiście mogą mieć one różny charakter. Osobiście wolę te regulacje, które sprytnie motywują, od tych, które wprost zakazują. Uważam np., że gospodarkę o obiegu zamkniętnym pomaga budować funkcjonująca już od dawna w UE zasada rozszerzonej odpowiedzialności producenta (w Polsce funkcjonuje ona także, ale w niedoskonały sposób). Zgodnie z nią producent jest odpowiedzialny za swój produkt i jego opakowanie aż do końca jego żywota. To oznacza, że powininen ponosić koszty jego utylizacji bądź recyklingu.
Czy to nie wbrew rozsądkowi? Sprzedaję ci coś i od tego momentu to jest już twój problem, a nie mój, co z tym zrobisz.
Nieprawda. To, że pan tak mówi, świadczy o tym, jak niska jest świadomość społeczna w tych kwestiach.
Przekształcenie obecnej gospodarki w gospodarkę o obiegu zamkniętym to chyba olbrzymia inwestycja. Ktoś obliczył, ile kosztowałoby to państwa UE?
Ja bym raczej nie mówiła o tej zmianie w kategorii inwestycji, czyli konieczności poniesienia kosztów, a raczej o możliwych oszczędnościach. KE obliczyła, że wpływ przejścia na gospodarkę o obiegu zamkniętym mógłby przynieść firmom europejskim ponad 600 mld euro oszczędności rocznie, a to jest ok. 8 proc. ich obrotu. Obecnie najbliżej ideału obiegu zamkniętego są państwa nordyckie – Szwecja czy Finlandia. Tamtejszych firm nie trzeba przekonywać, że to dobry pomysł. Szewdzka Ikea sama z siebie wybudowała farmę wiatrową, by uzyskać energetyczną niezależność i zmniejszyć wykorzystanie surowców nieodnawialnych. Ikea także jako jedna z pierwszych firm wyeliminowała użycie styropianu do pakowania produktów. Styropian jest tani i wygodny, ale jest tragedią dla środowiska, bo trudno go recyklingować. Okazało się, że zwykły karton może pełnić tę samą co styropian funkcję. Takie myślenie oddolne jest bardzo ważne, jeśli chcemy stworzyć zamknięty obieg gospodarczy.
A jednak w Polsce idea ta może pozostać niezrealizowanym ideałem. Po pierwsze dlatego, że mimo wszystko będzie kojarzyć się z ekooszołomami, którzy chcą coś na nas wymusić. Po drugie – nikomu z polityków nie zależy na utracie poparcia przemysłu starego typu, np. górnictwa, który stanowi silne lobby występujące przeciw wszystkiemu, co związane z odnawialnymi źródłami energii, bo to koniec końców oznacza mniej węgla.
Ma pan rację, że w Polsce gospodarka o obiegu zamkniętym napotyka mylne przekonania utrwalane w społeczeństwie przez grupy nacisku. Nie można jednak być biernym, a rolą ekonomistów jest pokazywanie szerszego spektrum możliwości, a także liczb, które będą dodawały argumentów tym, jak pan nazwał, ekooszołomom.
Jestem przekonana, że w przyszłości będziemy rozgrzebywać wysypiska śmieci, które teraz porastają trawą, bo zalegające na nich odpadki okażą się wartościowym surowcem