- Dzisiaj nie jesteśmy gotowi zrezygnować ze złotego, a strefa euro wymaga jeszcze wielu reform. Ale bez wspólnej waluty nie dogonimy Zachodu - uważa Ludwik Kotecki, ekonomista, pierwszy pełnomocnik rządu ds. wprowadzenia euro w Polsce.
Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Czy UE może zmusić Polskę do przyjęcia euro?
Nie. Inicjatywa musi wyjść od państwa, które chce dołączyć do wspólnego obszaru walutowego. Podobnie jak nie można, przynajmniej w teorii, zablokować nikogo, kto wypełni kryteria pozwalające przyjąć euro. Chociaż Niemcy nieco opierali się z przyjęciem do strefy euro Słowaków. Za Odrą pokutowało przekonanie, że nasza część Europy jeszcze nie dojrzała do tego, aby wejść do klubu euro. Z kolei Litwa spełniła wymogi, ale nie udało jej się za pierwszym podejściem, w maju 2006 r. Komisja Europejska i EBC przy obliczaniu kryterium inflacyjnego wzięły inflację z Polski i w ten sposób Litwini nie mogli pokazać, że mają u siebie stabilne ceny, co stało się wtedy pretekstem do ich niewpuszczenia do Eurolandu.
A czy ma dziś w ogóle sens rozmowa o wejściu naszego kraju do strefy euro?
Można na to spojrzeć z trzech punktów widzenia. Z politycznego nie ma sensu, bo w Sejmie nie ma, i pewnie długo nie będzie mieć, większości koniecznej do zmiany konstytucji. Kolejna sprawa to poparcie opinii publicznej. A ono niestety jest niskie. By dyskusja miała sens, powinno się najpierw przeprowadzić kampanię informacyjną mówiącą ludziom, czym jest wspólna europejska waluta. Mitów wokół euro narosło wiele, więc ten proces edukowania i informowania jest konieczny, chociaż będzie trudny i długi.
Jakie to mity?
Najczęściej powtarzanym jest znaczny wzrost cen po wprowadzeniu euro. Ale również spadek tempa wzrostu gospodarczego, utrata tożsamości narodowej czy suwerenności w prowadzeniu jakiejkolwiek polityki makroekonomicznej. Doświadczenia krajów, które przyjęły euro, nie potwierdzają żadnego z nich. Obawy te powinny jednak zostać zaadresowane w kampanii informacyjnej prowadzonej przed przyjęciem euro.
A trzeci punkt widzenia?
Geopolityczny albo strategiczny. A on wskazuje, że nad przyjęciem euro jednak należałoby się mocno zastanowić. Wspólnota może zamienić się rzeczywiście w Europę dwóch prędkości, a proces zacieśniania współpracy w strefie euro może być dla nas niebezpieczny. Bo będziemy pozostawali poza ośrodkiem decyzyjnym UE.
Europoseł Janusz Lewandowski przekonuje, że pociąg nam odjedzie, a my zostaniemy na peronie, czyli marginesie UE.
Ten europociąg nie jest jeszcze sprawny, zaś jego naprawa może wymagać od pasażerów sporo cierpliwości i potężnych dopłat do biletów. Ten koszt to m.in. nasz udział w mechanizmach pomocowych i antykryzysowych: po wejściu do strefy euro tylko do Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego musielibyśmy dorzucić 3-4 mld euro. Nic dziwnego, że już poprzedni rząd uznał, że w czasie remontu europociągu bezpieczniej jest stać na peronie i służyć dobrą radą tym, którzy są w środku. Więc wsiądźmy do tego pociągu, jak już będziemy pewni, że to bezpieczne. Po ostatnich kłopotach strefy euro biletów ulgowych na tę trasę nie ma i nie będzie. Poza tym to bilet w jedną stronę. Nie oznacza to jednak, że czekając na peronie, możemy sobie pozwolić na drzemkę. Przeciwnie, musimy kontynuować przygotowania rozpoczęte jeszcze przed wejściem do UE.
Mówi pan sporo o problemach strefy euro, ale nasz kraj nie jest gotowy do zastąpienia złotego nową walutą, bo nie spełniamy kryteriów.
Tutaj mamy w dyskusji publicznej pewne niezrozumienie, także wśród obecnie rządzących. Panuje opinia, że korzyści ze wspólnej waluty ma się w momencie, kiedy dojdzie do konwergencji realnej, czyli upodobnienia polskiej gospodarki do krajów z euro, np. pod względem poziomu PKB na głowę mieszkańca. Ale w ekonomii istnieje coś takiego jak endogeniczność kryteriów optymalnego obszaru walutowego...
Co po polsku oznacza...
Bycie we wspólnym obszarze walutowym przyspiesza konwergencję realną – czyli mając już euro, szybciej dogonimy pod względem rozwoju czy zamożności Niemcy. A jak już to osiągniemy, to korzyści płynące z posiadania euro będą nadal przez nas odczuwane, bo staniemy się bogatszym społeczeństwem i gospodarką. Będzie nas po prostu na więcej stać. Samo wejście do strefy euro, oczywiście po odpowiednim przygotowaniu do akcesji, spowoduje jednak, że będziemy ten dystans do Zachodu szybciej nadganiali. Z tego punktu widzenia nie powinniśmy opóźniać procesu zastąpienia złotego euro.
Był pan pierwszym pełnomocnikiem rządu ds. wprowadzenia euro, powstało biuro w Ministerstwie Finansów, które przygotowało analizy i założenia tego procesu, a nawet projekt Narodowego Planu Wprowadzenia Euro. W 2008 r. premier Donald Tusk zadeklarował, że wejdziemy do strefy w 2012 r. – była na to szansa?
Byliśmy w stanie spełnić kryteria nominalne, czyli mieć deficyt i dług publiczny na poziomach wymaganych przez unijne traktaty, stabilne ceny czy długoterminowe stopy procentowe, a nawet utrzymać złotego dwa lata w ERM2, wężu walutowym, który sprawdza, czy narodowa waluta jest stabilna wobec euro. Niestety wybuchł kryzys.
Symbolicznie początkiem krachu był upadek amerykańskiego banku Lehman Brothers, do którego doszło tydzień po słowach Tuska. A my jeszcze długo utrzymywaliśmy, że wejście do strefy euro jest możliwe.
Kryzys obnażył problemy strefy euro i jej wady po półtora roku. Uznaliśmy, że nie warto się spieszyć, lecz warto być gotowym do wejścia, jak już proces naprawy się zakończy. Wtedy też dodaliśmy sobie nowe kryterium, które musi być spełnione przed wejściem do strefy euro: oprócz naszej gotowości technicznej, prawnej i gospodarczej, także wspólny obszar walutowy musi się zreformować. Strefa euro nie potrafiła sobie poradzić z kryzysem w tak małym państwie jak Grecja, więc po co my mieliśmy się tam pakować?
To może nie kraje tworzą kryzysy w strefie euro, lecz wywołuje je sama waluta? Tak twierdzi Janis Warufakis, były minister finansów Grecji.
To oczywiście nieprawda, bo takiego samego kryzysu jak Grecja nie mają Finlandia czy Holandia.
Recesja jednak je dotknęła, a Polska przez cały kryzys notowała wzrost.
To był zbieg korzystnych okoliczności, który nam się przytrafił i bardzo dobrze. Część z tego to zasługa Zyty Gilowskiej (minister finansów w latach 2005–2007 – red.), która podjęła decyzję o obniżce podatków i składki rentowej, co dało impuls konsumpcyjny. Druga strona to jednak silnie osłabiający się złoty, polityka budżetowa rządu Donalda Tuska czy struktura naszej gospodarki, z dużym udziałem sektora usług czy relatywnie niewielkim udziałem eksportu w PKB.
Czyli strefa euro jako wspólny obszar walutowy nie tworzy kryzysów? Jeśli popatrzymy na problemy z konkurencyjnością Francji, Włoch czy Hiszpanii, to można dojść do innego wniosku.
Problemy strukturalne poszczególnych krajów to wynik ich polityk gospodarczych. Weźmy jako przykład kodeks pracy we Francji i raczej tam szukajmy przyczyny niskiej konkurencyjności tego kraju. Niemcy swój rynek pracy zreformowali i są dzisiaj w zupełnie innym miejscu, a też mają euro. Euro tworzy szanse, ale nie da się ich wykorzystać z nieodpowiedzialną polityką budżetową czy strukturalną.
Jednak wspólna waluta nie ułatwia poradzenia sobie z kryzysem. Weźmy choćby Grecję i Niemcy – polityka np. stóp procentowych nie może być odpowiednia dla dwóch tak różnych gospodarek.
Racja, ale mówimy tutaj o sytuacji, w której już jest kryzys. W Grecji mieliśmy rozdawnictwo, rozdęte przywileje socjalne, brak dyscypliny budżetowej, nie mówiąc o fałszywych statystykach. To doprowadziło do kryzysu finansów publicznych. Oczywiście nie mając autonomicznej polityki kursu walutowego czy stóp procentowych, poradzenie sobie z kryzysem jest trudniejsze. Dlatego powiedziałem, że korzyści z euro można czerpać tylko pod warunkiem sensownej polityki gospodarczej.
Brzmi pan jak euroentuzjasta.
Jestem eurorealistą. Daleko mi do takich entuzjastów jak prof. Andrzej Wojtyna czy komisarz Janusz Lewandowski, ale z drugiej strony nie jestem takim sceptykiem jak Stefan Kawalec czy Ernest Pytlarczyk, którzy w książce „Paradoks euro” proponują kontrolowany rozpad strefy euro. Wyobrażam sobie taką strefę euro, która dzisiaj jeszcze nie istnieje, ale warto byłoby do niej wejść.
To przyjrzyjmy się doświadczeniom Słowaków. Bo weszli do strefy euro razem z wybuchem kryzysu.
To nie jest porównywalna sytuacja. Słowacja i Polska to dwa różne organizmy. Jesteśmy szóstą gospodarką UE, a Słowacja plasuje się ok. 20. miejsca. Polska to gospodarka o bardziej zróżnicowanej strukturze, w końcu, fałszywe są opinie, które pokazują, że Słowacja żałuje wejścia do strefy euro.
Przecież ceny tam wzrosły, przyjeżdżają na zakupy do Polski. Twierdzi pan, że nie wystąpił tam efekt cappuccino, który we Włoszech doprowadził do zawyżania cen kawy?
Zamiana waluty narodowej na euro to jak zamiana kilometrów na mile. Od tego odległość się nie zmienia. To, że w jakimś kraju ktoś wykorzystał okazję i podniósł cenę produktu, nie zwalnia nas z obowiązku patrzenia na procesy w całej gospodarce. Efekt cappuccino jest związany z cenami, w których występują końcówki, np. 99 groszy czy 99 eurocentów. Po przeliczeniu z lira na euro, ta cena przestała być atrakcyjna i doszło do zaokrąglenia w górę. Nikt nie mówi jednak o towarach czy usługach, których ceny zostały obniżone. Jeśli popatrzymy na indeksy cen w czasach wprowadzania euro w różnych krajach, nie widać tego efektu. Tak czy inaczej na wszelki wypadek powinniśmy stosować mechanizmy, które nas przed tym ochronią, jak np. podwójna ekspozycja cen czy rodzaj certyfikatu dla sprzedawców, które będą znakiem ich uczciwości.
Jak wyglądało przekonywanie ludzi do euro na Słowacji?
To był ciekawy proces, bazujący zresztą na doświadczeniach innych krajów wcześniej wprowadzających euro. Tam była szeroko zakrojona i dopasowana do każdej grupy społecznej czy wiekowej kampania informacyjna. Słowacy robili badania opinii publicznej, które pokazywały, że im więcej ludzie wiedzieli o euro, tym poparcie dla unijnej waluty było wyższe. To było rzetelna informacja.
Dostarczał ją rząd, który chciał wprowadzić euro.
Ona była rzetelna, bo pokazywała korzyści, koszty, ryzyka i szanse. Informacja docierała od dzieci w szkołach aż po osoby starsze. Dla mniejszości narodowych, np. Cyganów, których jest na Słowacji sporo i wielu nie potrafi czytać, kampania informacyjna odbywała się m.in. za pomocą piosenek.
Większych szans na taką kampanię w Polsce nie ma, skoro PiS zlikwidował stanowisko pełnomocnika rządu ds. euro, NBP zrezygnował ze struktur zajmujących się integracją europejską, a nawet wymienił klamki z symbolem euro w swojej siedzibie na zwykłe.
Myślę, że to niedobry krok, bo zawsze warto mieć aktualne informacje i analizy. Zdaje się, że na szczęście w MF wciąż są prowadzone pewne analizy w tym zakresie, np. śledzony jest poziom konwergencji nominalnej i realnej. W takich wyspecjalizowanych strukturach można byłoby dzisiaj monitorować postępy w procesie naprawy strefy euro. Warto wiedzieć, czy ten europociąg ma już proces naprawy za sobą i można do niego wsiadać w bezpieczną podróż. Wracając do poprzedniej paraleli, wpadamy w drzemkę.
Strefa euro powiększy się jeszcze o jakieś kraje?
Myślę, że Rumuni i Bułgarzy będą to chcieli zrobić relatywnie szybko. Nie wykluczałbym, że zrobią to Czesi. Natomiast myślę, że problemem może być Polska i Węgry.
Dania i Szwecja też nie mają euro i ten temat nawet się tam nie pojawia.
Kurs korony duńskiej jest na sztywno połączony z unijną walutą, więc oni w dużym stopniu są we wspólnym obszarze walutowym. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że po rzetelnej kampanii informacyjnej, po instytucjonalnych reformach w strefie euro i po zmianie politycznej, temat euro wróci u nas i może mieć bardzo duże poparcie. Teraz jednak nie ma sensu czynić zbyt dużego wysiłku w reaktywacje tego procesu. Konstytucja jest niezmieniona, opinia publiczna sceptyczna, a strefa euro na drodze naprawy.