Francuzi będą w niedzielę głosować w wyborach prezydenckich. To bardzo dobra okazja, by rozbić parę mitów na temat rzekomo socjalnego modelu realizowanej nad Sekwaną gospodarki. Tamtejsi politycy lubią powoływać się na tradycję Rewolucji Francuskiej. Pierwszego wielkiego i udanego lewicowego powstania przeciwko autorytarnym stosunkom społecznym oraz wyzyskowi. Dużo rzadziej dodają, że to było 230 lat temu i od tamtej pory wiele się nad Sekwaną wydarzyło. A duch wolności, równości i braterstwa dyskretnie się stamtąd ulotnił.
W jednym ze swoich ostatnich wpisów na blogu Thomas Piketty przypomina np., że Francja była ostatnim spośród bogatych krajów Zachodu, który wprowadził progresywny system podatków dochodowych. Stało się to dopiero w 1914 r. i miało związek z finansowaniem przygotowań do I wojny światowej. W tamtym czasie progresywne podatki obowiązywały już w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Szwecji, nawet Japonii. Tylko elity polityczne Trzeciej Republiki (tak nazywa się we Francji okres pomiędzy 1870 r. a 1940 r.) upierały się, że przecież Francja to kraj, gdzie wymyślono wolność, równość i braterstwo. Więc nie trzeba już się kłopotać mechanizmami politycznymi, które zapewnią realizację tych ideałów.
A i potem nie było lepiej. Niby francuska lewica co jakiś czas pojawiała się u władzy, a jej elity polityczne starały się (przynajmniej oficjalnie) trzymać z dala od tak otwarcie neoliberalnych pomysłów jak „trzecia droga” kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera i premiera Wielkiej Brytanii Tony’ego Blaira. W praktyce jednak ostatnie trzy dekady nie były we Francji dobrym czasem dla równości i braterstwa. Ekonomiści Bertrand Garbinti i Jonathan Goupille-Lebre pokazali niedawno, że w latach 1983–2015 zamożność najbogatszego 1 proc. Francuzów wzrosła o 100 proc. (na czysto po odliczeniu inflacji). A jeśli zawęzić tę grupę do superbogaczy (0,1 proc. populacji), to wzrost majątku wyniósł 150 proc. W tym samym czasie reszta społeczeństwa wzbogaciła się zaledwie o 25 proc. Czyli o w zasadzie niezauważalny 1 proc. rocznie.
Można przywołać również dane dotyczące francuskiego systemu edukacji, który oparty jest na pomyśle będącym zupełnym zaprzeczeniem ideałów równościowych. A więc na wąskiej grupie dopieszczonych szkół wyższych (grandes ecoles), w których kształci się arystokrację Piątej Republiki. Oraz na reszcie placówek. Te pierwsze nie mają problemów z finansowaniem publicznym. Te drugie w ciągu ostatnich dwóch – trzech dekad mocno podupadły. W efekcie tych elitarystycznych tendencji połączonych z powszechnym parciem do budżetowych oszczędności w latach 2007–2017 nakłady publiczne na statystycznego studenta spadły nad Sekwaną o blisko 10 proc. Co oczywiście nie przyczynia się do wyrównywania szans. Do tego dochodzą opisane już wielokrotnie w innych miejscach problemy społeczeństwa francuskiego z tarciami klasowymi i rasowymi. Przy czym jedne i drugie zachodzą często na siebie, tworząc trudny do rozsupłania węzeł przyczyn oraz skutków.
Równie trudne jest na kilkadziesiąt godzin przed wyborami poczynienie przepowiedni, który z czterech czołowych kandydatów znajdzie się w drugiej turze. Czy polityczny duopol (republikanin Francois Fillon kontra były socjalista przebrany dziś za bezpartyjnego fachowca Emmanuel Macron) po raz kolejny zdoła przekonać Francuzów, że tym razem to już na pewno odrobił lekcję z poprzednich lat? I że lepsze jest to, co już znane i oswojone. Czy może wreszcie powiedzie się desant sił antyestablishmentowych na francuski aparat państwowy? Desant przypuszczany tym razem nie tylko z prawej (Marine Le Pen), ale i z lewej strony (Jean-Luc Melenchon).
W latach 1983–2015 zamożność najbogatszego 1 proc. Francuzów wzrosła o 100 proc. (po odliczeniu inflacji). A jeśli zawęzić tę grupę do superbogaczy (0,1 proc. populacji), to wzrost majątku wyniósł 150 proc. W tym samym czasie reszta społeczeństwa wzbogaciła się zaledwie o 25 proc. Czyli o w zasadzie niezauważalny 1 proc. rocznie