W wyniku niepowodzenia unijnego szczytu za euro znów trzeba płacić ponad 4,5 zł. Jeśli złoty jeszcze bardziej się osłabi, a do tego może dojść już w najbliższych dniach, staniemy przed realną groźbą przebicia zapisanego w ustawie o finansach publicznych progu długu w relacji do PKB w wysokości 55 proc.
A to oznacza konieczność równoważenia finansów już w kolejnym budżecie, czyli cięcia i podwyżek podatków. Zapłacilibyśmy tym samym rachunek za krótkowzroczność i odwlekanie działań, które przyniosłyby państwu oszczędności i zapobiegły lawinowemu narastaniu długu publicznego.
Rząd stoi pod ścianą. I postawił się pod nią sam. Oczywiście i rząd, i NBP będą się starały przeciwdziałać osłabieniu złotego powyżej poziomu 4,70 – 4,80, przy którym może dojść do przebicia progu (blisko jedna trzecia naszego długu jest w walutach obcych), ale nie wiadomo, czy przyniesie to skutek. To ryzykowna zabawa, grożąca trwonieniem rezerw walutowych. Rynki finansowe, czy, jak niektórzy wolą, spekulanci, którzy wyraźnie grają teraz na osłabienie polskiej waluty, spodziewają się kontrakcji, bo wiedzą, że poziom długu liczy się na dzień 31 grudnia. Nie wiadomo, czy interwencje odniosą skutek. Ostatnia w wykonaniu NBP nic już nie dała.
To dobry czas na głębszą refleksję na temat krótkowzroczności polskiej polityki gospodarczej. Jest oczywiste, że gdyby rząd Donalda Tuska zdecydował się na uzdrawianie finansów publicznych wcześniej i zadłużał kraj w wolniejszym tempie, nie stalibyśmy pod ścianą. Te, powiedzmy, 2 – 3 pkt proc. mniej długu do PKB niż obecnie byłyby dla nas w miarę bezpiecznym buforem także na wypadek przewidywanego na przyszły rok pogorszenia się sytuacji gospodarczej czy niespodziewanych wydatków, jak proponowana obecnie zrzutka na rzecz MFW. Oto cena zaniechań i politycznych kalkulacji.
Powie ktoś, że PO nie wygrałaby wówczas wyborów, czyli zwlekanie i zadłużanie było mniejszym złem. To mocno dyskusyjna teza. Zgoda, wydłużenie wieku emerytalnego byłoby politycznie ryzykowne, ale nieograniczenie marnotrawstwa i kosztów w administracji, zniesienie części absurdalnych ulg i zwolnień podatkowych. Niektóre działania, jak wprowadzenie podatku od surowców, podwyżka składki rentowej po stronie pracodawców, można było podjąć wcześniej. Uniknęlibyśmy wówczas deficytu w wysokości prawie 8 proc. PKB, dług nie wzrósłby w cztery lata o blisko 300 mld zł i nie zbliżył się tak do progu. Pomińmy już fakt, że mając lepsze parametry finansowe, płacilibyśmy niższe odsetki od długu.
Rządowe tłumaczenia, że przecież w latach 2007 – 2010 zadłużenie naszego kraju w relacji do PKB zwiększyło się tylko o 10 pkt proc., podczas gdy Włoch o 15,4 pkt proc., Francji o 17,8 pkt proc., a Hiszpanii o 24 pkt proc., brzmią śmiesznie. Oczywiście te liczby są prawdziwe. Tylko że kraje te wpadły w recesję, a my nie, i obecnie, gdy oni drepczą w miejscu, my odnotowujemy całkiem przyzwoity wzrost gospodarczy. Szkoda, że nie potrafiliśmy tego wykorzystać.