Oczekiwania inflacyjne rosną, ludzie spodziewają się też drożyzny. A tak nie musi być.
Sklepowe półki zapełniły się, ludzie wreszcie mogą kupić jedzenie, a nawet zaczęli mieć jakieś oszczędności. Ceny są już mniej więcej stałe, kilkuprocentowa deflacja przeplata się z kilkuprocentową inflacją.
Tak mniej więcej wygląda rzeczywistość kraju, który jeszcze niedawno był przywoływany jako światowe kuriozum ze względu na inflację – Zimbabwe. W czerwcu 2008 roku inflacja skoczyła tam do 11 milionów procent z 2,2 miliona w maju. Rekordowy poziom osiągnęła parę miesięcy później – 231 milionów procent. Dla porównania w szczytowym okresie inflacji w Polsce nieco ponad 20 lat temu dobiliśmy do 1395-procentowego wzrostu cen.
Zimbabwe zbiło inflację za pomocą prostego w gruncie rzeczy zabiegu – dopuszczenia do powszechnego użycia walut zagranicznych, w szczególności amerykańskiego dolara, które wyparły miejscowy bezwartościowy pieniądz. I to uspokoiło ceny. Niestety, żaden to większy cud gospodarczy, kraj pozostaje w ekonomicznej zapaści, a inwestorzy omijają go z daleka także dlatego, że politycznie ciągle jest groźną dyktaturą.
Poziom inflacji w Zimbabwe zagrażał wręcz biologicznemu istnieniu społeczeństwa. Rolnicy nie chcieli sprzedawać swoich towarów, bo dostawali zapłatę w bezwartościowej walucie. Tam nawet popularne dzisiaj w Polsce hasło drożyzna nie miało większego sensu. Wszystko drożało parę milionów razy w trakcie miesiąca.
Na tym tle nasze kłopoty z drogim cukrem czy benzyną należą już do zupełnie innej rzeczywistości, innego świata. Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że nie są istotne, bo w Zimbabwe mają gorzej. Ale ten kraj i jego rozregulowana gospodarka były przykładem, że wszystko drożeć musi w błyskawicznym tempie. U nas na szczęście tylko coś zdrożeć może i to w tempie raczej umiarkowanym. W części, jak w przypadku paliw, zależy to od rynków światowych. W części od urodzaju, a także od różnych, chociażby unijnych, regulacji, patrz cukier. Co więcej, wzrost cen w pewnym stopniu zależy od nastawienia samych konsumentów. W tej chwili jesteśmy przekonani, że będzie on wysoki. Ostatnie badania oczekiwań inflacyjnych gospodarstw domowych mówią o tym, że w ciągu najbliższego roku ceny wzrosną aż o 4,6 proc. Dużo więcej od ostatniego odczytu inflacji – 3,6 proc.
Czyli, jeżeli zauważymy nowe wyższe ceny w sklepie, niespecjalnie nas to zdziwi. I nie poświęcimy dużo energii na szukanie tańszego towaru u konkurencji. Bo przecież powinno być drogo i bierzemy wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. A tego, że ceny mogą spaść, już prawie nie bierzemy pod uwagę. A spaść mogą, zaręczam. Cukier będzie najlepszym przykładem.