Dyskusja powinna dotyczyć wymiany starych reaktorów na nowe, a nie rezygnacji z energetyki jądrowej. Atom nie musi być niebezpieczny
Mimo katastrofy, która może się wydarzyć w Japonii, jeśli dojdzie do wycieku radioaktywnego w elektrowni Fukushima, stwierdzam, że reakcja na tę sytuację takich państw jak Niemcy czy Szwajcaria jest wysoce nieracjonalna. Po pierwsze reaktory niemieckie nie leżą w obszarze częstych trzęsień ziemi czy innych kataklizmów naturalnych. Po drugie warto zwrócić uwagę, że naród niemiecki jest, podobnie jak japoński, logistycznie wysoko zorganizowany. A Japończycy, jak na razie, dobrze radzą sobie z awarią.
Politycy oczywiście chcą być ponownie wybrani, dlatego wsłuchują się w głos społeczeństwa, które nie składa się wyłącznie ze specjalistów w dziedzinie nuklearnej. Dlatego rozsiewana przez niektóre media panika może udzielić się obywatelom, a to z kolei może wpłynąć na antynuklearne reakcje u rządzących. Problem polega jednak na tym, że w dzisiejszych czasach trudno jest wyobrazić sobie świat bez przemysłu nuklearnego.
Z powodu globalnego ocieplenia rządy europejskie postawiły na redukcję emisji CO2. Dlatego konieczny jest odwrót od produkcji energii w oparciu o węgiel. A jedyny sposób, by osiągnąć ten cel w szerszej skali, to produkcja energii atomowej. Czy to jest bezpieczne? Aby odpowiedzieć na to pytanie, przeanalizujmy sytuację.
Pewne jest, że tego, co się stało w Fukushimie, nie można porównywać z katastrofą w Czarnobylu. Mowa tu o dwóch zupełnie innych sytuacjach. W Czarnobylu doszło do specyficznego zajścia w działającym tam typie reaktora grafitowego, który generował energię nawet po wybuchu. Nastąpiło rozszczepienie jądra atomu w rdzeniu, a to szybko podniosło temperaturę i ciśnienie, powodując potężną eksplozję konwencjonalną. Rozniosła ona materiały radioaktywne na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych.
W Fukushimie mamy do czynienia z reaktorami BWR, czyli wodnymi wrzącymi. Z tego powodu zajście podobnej reakcji jak w reaktorze grafitowym jest fizycznie niemożliwe. Ponadto jak na razie oba zbiorniki ciśnieniowe, a więc stalowy zbiornik z paliwem oraz przewoźna komora balistyczna do unieszkodliwiania ładunków wybuchowych, pozostają nietknięte.
To, co się stało w Fukushimie, można porównać raczej do wydarzeń w amerykańskim Three Mile Island w 1979 roku. Awaria, w wyniku której doszło do stopienia rdzenia, powstała w wyniku błędu operacyjnego. Japońskie wydarzenia też były spowodowane czynnikami zewnętrznymi. Tyle że tu były to czynniki naturalne: trzęsienie ziemi, które doprowadziło do zablokowania całego systemu, i tsunami, w rezultacie którego przestał działać system ochłodzenia. No i w Ameryce wydarzenia potoczyły się błyskawicznie, a w Japonii są rozciągnięte w czasie.
Dalsze wydarzenia w Fukushimie zależą od tego, jaka reakcja zajdzie w tamtejszych reaktorach. Najważniejszym ogniwem całego łańcucha logistyki mającej zapobiec katastrofie jest zapewnienie chłodzenia. Zmagania Japończyków obserwujemy już pięć dni. I jak dotychczas ich władze wykazały się wysokim poziomem organizacji, co napawa optymizmem.
Specjaliści mówią, że w Fukushimie teoretycznie mogłoby dojść jeszcze do najgorszego scenariusza – stopnienia prętów paliwowych w rdzeniu, co naruszyłoby zbiornik ciśnieniowy reaktora, a potem łamiąc betonowe i stalowe zabezpieczenia wokół niego, uwolniłoby materiały radioaktywne. Trudno powiedzieć, jak silna byłaby wówczas eksplozja, jednak nie ma sensu na jej temat spekulować, bo to, że może nastąpić, jest mało prawdopodobne. To tylko przypuszczenie.
Dlatego trzeba podkreślić, że nie ma mowy o kolejnym postczarnobylskim syndromie. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. W dobie nowych technologii dyskusja powinna się toczyć raczej wokół tematu wymiany starych reaktorów na nowe, bardziej bezpieczne (te japońskie mają 40 lat), a nie wokół likwidacji elektrowni atomowych.
Jeśli redukujemy emisję CO2, to energię mogą produkować masowo tylko siłownie jądrowe. Reakcja Niemiec czy Szwajcarii jest nieracjonalna