Jak co roku przygotowuję się już mentalnie do wręczenia mojej prywatnej (i symbolicznej) nagrody ekonomiście roku. To trochę intelektualna zabawa, a trochę próba podsumowania tego, co zostało za plecami. Laur przypada temu, kto swoimi wystąpieniami najcelniej trafił w sedno i najlepiej wyraził to, co w debacie ekonomicznej najświeższe, najciekawsze i najbardziej aktualne. W minionych latach nagrodę dostawali: Michał Kalecki (2013), Thomas Piketty (2014) i Janis Warufakis (2015). I chyba nikt się nie obrazi, jeśli już teraz ogłoszę, że w 2016 r. przypiszę ją Daniemu Rodrikowi z Uniwersytetu Harvarda.
Rodrik zyskał sławę, pisząc o globalizacji. Ani jej przesadnie nie słodząc, ani też nie demonizując. Przekonywał po prostu, że musimy znaleźć do niej nowy klucz. Niepolegający na powrocie do prymitywnej fali protekcjonizmu, a jednocześnie daleki od naiwnej teorii roweru, w myśl której globalizacja musi postępować, bo inaczej się z hukiem przewróci. Pisałem o tym zresztą niedawno na łamach DGP. Drugą zasługą Rodrika są lekcje, jakie mogą u niego znaleźć kraje na dorobku. A więc peryferyjne i zamknięte w tej słynnej już „pułapce średniego dochodu, średniej płacy i średniego produktu”. Na tym polu uczestnicy toczącej się akurat polskiej debaty o uciekaniu z peryferii (plan Morawieckiego) powinni od Rodrika czerpać pełnymi garściami. Co próbowałem zawrzeć w rozmowie z Rodrikiem, która ukazała się na łamach „Polityki” w czerwcu tego roku.
Ale jest jednak i trzeci powód, dla którego chciałbym państwu Rodrika zarekomendować. To jego podejście do idei. Ale zanim wyjaśnię, o co chodzi, zaznaczyć muszę, że wśród ekonomistów dominowało do tej pory zupełnie inne nastawienie. To znaczy, że liczy się przede wszystkim gra interesów. To model zaczerpnięty wprost z pism szalenie popularnych w epoce neoliberalnej przedstawicieli szkoły chicagowskiej, Gary’ego Beckera i George’a Stiglera. Głosili oni, że patrząc na indywidualne interesy poszczególnych graczy, możemy zrozumieć otaczający nas świat: za pomocą tegoż narzędzia prześledzimy więc zarówno przyczynę powstawania przestępczości czy korków ulicznych, jak i podziały polityczne wyznaczające dynamikę życia publicznego w zachodnich demokracjach.
Rodrik stwierdza jednak, że takie stawianie sprawy zaciemnia część obrazu. Sprawia na przykład, że decydenci polityczni od kilku dekad nie umieją wyjść poza utarte schematy. Widać to doskonale na przykładzie choćby amerykańskiej sceny politycznej. Obóz demokratów – choć teoretycznie lewicujący – kolejny raz decyduje się na wystawienie w wyborach prezydenckich kandydata odwołującego się zdecydowanie do pomysłów liberalnych. A więc takich, które zabezpieczają przede wszystkim interesy żelaznego elektoratu demokratów: wielkomiejskich elit, plutokracji i sytej klasy średniej. Walka o wyborcę niezdecydowanego czy wręcz od kilku dekad tradycyjnie republikańskiego (białe klasy niższe) odbywa się za to przy użyciu specjalnie dla nich skonstruowanych polityk publicznych: płacy minimalnej czy nowych programów państwa dobrobytu. Te propozycje odwołują się wprost do interesu. Albo raczej do tego, jak elity Demokratów sobie ten interes wyobrażają.
Tymczasem to, czego w tych propozycjach brakuje, to spójna narracja. A więc na przykład próba rozbicia dominującego w amerykańskich klasach niższych przekonania, że państwo jest marnotrawne i mało skuteczne. Aby to nastąpiło, politycy musieliby jednak porzucić logikę interesów i przełączyć się na powrót na logikę idei. Ekonomia – przekonuje Rodrik – oczywiście to potrafi. Wystarczy spojrzeć na czasy sprzed Beckera i Stiglera, gdy osią konfliktu był (mówiąc ogólnie) spór o idee. Choćby słynny – i czasem jeszcze siłą rozpędu przypominany – pojedynek Keynesa z Hayekiem. Czy szerzej: ekonomicznej lewicy z ekonomiczną prawicą.
Te rozważania Rodrika mogą się pewnie niektórym wydać dziwaczne i oderwane od rzeczywistości. Popatrzmy jednak na koniec na Polskę. I zastanówmy się, na czym polegają najnowsze sukcesy Jarosława Kaczyńskiego. A wcześniej długie panowanie Donalda Tuska. Czy tylko na tym, że obaj panowie potrafili konstruować precyzyjnie skrojone propozycje polityki publicznej dla konkretnych grup interesu? Nie bardzo. Ich siłą jest właśnie oparta na ideach narracja. Tuskowa o Polsce „normalnej, bogacącej się i chwalonej w Europie” oraz Kaczyńskiego apelująca do tych wszystkich, którzy wizję liberałów uważali za malowanie trawników na zielono przez wygodnie usadowionych zwycięzców transformacji. Za obydwoma kryje się umiejętność do tworzenia opowieści, która tłumaczy zagmatwany świat i inspiruje do działania. Jeśli ktoś chce się w Polsce tym narracjom przeciwstawić, musi skonstruować i spopularyzować swoją. Do tego też Rodrik bardzo się może przydać.
Siłą PO i PiS jest oparta na ideach narracja. Tuskowa o Polsce „bogacącej się” oraz Kaczyńskiego apelująca do tych, którzy wizję liberałów uważali za malowanie trawników na zielono. Jeśli ktoś chce się w Polsce tym narracjom przeciwstawić, musi spopularyzować swoją. Do tego Rodrik bardzo się może przydać