- Premier zapisuje się do PiS?
- Zasada zysku w sektorze publicznym
- Polityka ponad rynkiem. Oto nowy paradygmat
- Repolonizacja i twórcze naśladownictwo "starej Europy"
- Ciągłość strategiczna w czasach polaryzacji
– To jest chyba właściwy moment, żeby stanowczo powiedzieć, że kończy się era naiwnej globalizacji, że trzeba głośno i wyraźnie powiedzieć, że jeżeli chcemy osiągać sukcesy gospodarcze, chcemy budować bezpieczne państwo, to musimy sobie i innym głośno powiedzieć, że Polska w tym coraz bardziej bezwzględnym konkursie egoistów na rynkach światowych, na frontach wojen nie będzie naiwnym partnerem – powiedział w podczas wtorkowej inauguracji Europejskiego Forum Nowych Idei szef rządu. I dodał: – Kapitał ma narodowość. Nasze interesy mają barwy biało-czerwone. Możecie to nazwać nacjonalizmem gospodarczym, nie mam z tym problemu.
Premier zapisuje się do PiS?
Wystąpienie programowe Tuska nie wszystkim przypadło do gustu. „Kiedy słyszę »nacjonalizm« w gospodarce, dostaję gęsiej skórki, bo wracają w pamięci czasy PiS” – w ten sposób odpowiedział na słowa Tuska redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” Bogusław Chrabota. Podobnych komentarzy, przypominających najbardziej karykaturalne portrety liberalnych elit odmalowywane w prawicowej publicystyce, było więcej. Gęsia skórka to może jeszcze nie wysypka czy reakcja alergiczna, ale i tak wskazuje na to, że zarówno pojęcie narodu, jak i wspomnienie rządów Zjednoczonej Prawicy, budzi u części opiniotwórców nie całkiem zdrowe emocje i wywołuje retoryczne odruchy bezwarunkowe. Warstwę kurzu, jaka pokrywa te wątpliwej świeżości refleksje, zrekompensować może natomiast suta okrasa z poczucia wyższości („To dla ludzi mających pojęcie o gospodarce oczywiste oczywistości” – podsumowuje swoje wywody Chrabota).
Sensowniejszą krytykę wyartykułował Marek Tejchman, zastępca redaktora naczelnego DGP, wskazując na oczywistą sprzeczność pomiędzy zadeklarowanym przez Donalda Tuska celem wzmacniania polskiego kapitału a tym, jak jego przemówienie wpłynęło na interesy akcjonariuszy państwowych koncernów. „Ale cóż – chyba tylko naiwniacy i posiadacze jednostek OFE, które nie miały wyjścia i musiały inwestować na polskiej giełdzie, mogą wierzyć w to, że państwo poważnie traktuje tych, którym sprzedało akcje” – kwituje z goryczą Tejchman. Przyznaje jednocześnie, że „jasno i poważnie sformułowana strategia”, zgodnie z którą firmy państwowe nie zawsze stawiać mają zysk na pierwszym miejscu, ma sens.
Zasada zysku w sektorze publicznym
Szef rządu wypowiedział słowa, które są jednocześnie truizmem i herezją. Są tyleż słuszne, co trudne do przyjęcia dla rynków finansowych. Bez dwóch zdań maksymalizacja zysku nie jest i nie może być jedynym ani nawet najważniejszym celem spółek Skarbu Państwa. W oczywisty sposób zapewnianie bezpieczeństwa energetycznego, rozumianego jako pewność dostępu do możliwie taniej energii elektrycznej, jest racją bytu państwowych grup energetycznych. Nie powinno czynić ich to niezainteresowanymi zyskami. To dla nich przecież źródło finansowania rozwoju i inwestycji, ważny parametr, który składa się na ich siłę rynkową czy dostęp do kapitału. Gdy jednak zasada zysku wchodzi w konflikt ze strategicznymi interesami Polski i jej obywateli, oczekujemy od przedsiębiorstw pod kontrolą kapitału państwowego, że priorytetem dla nich będą te ostatnie.
W systemie rynkowym czyni to z firm państwowych podmioty cokolwiek nietypowe i tworzy w ich funkcjonowaniu nieusuwalną sprzeczność. Dotyczy to zwłaszcza tych spośród nich, które są notowane na giełdzie. Bo to zysk jest jednym z kluczowych kryteriów oceny przedsiębiorstwa dla akcjonariuszy. A owi akcjonariusze to nie tylko inne firmy czy zawodowi „gracze” giełdowi, ale również fundusze, które zarządzają pieniędzmi milionów Polaków. Wszystkie te podmioty, których rentowność zależy pośrednio od zysków spółek musiały poczuć się komunikatem premiera zaniepokojone i trudno się dziwić, że natychmiast przełożyło się to na notowania akcji.
Na domiar tego wszystkiego zarządzający firmą notowaną na giełdzie, którzy zawieszają dążenie do zysku w imię celów społecznych czy politycznych, ryzykują w istniejącym porządku posądzenie o działanie na jej szkodę. Z tego powodu to właśnie menedżerowie notowanych na giełdzie spółek państwowych należą, jak można się domyślać, do grup najmniej zadowolonych z nowych „wytycznych” Tuska. Wielu z nich przyjmowało stanowiska w przekonaniu, że będą przywracać w spółkach komercyjną „normalność” po latach, w których bardziej niż kiedykolwiek balansowały one między logiką biznesową a oczekiwaniami polityków. Teraz okazuje się, że znajdują się między młotem a kowadłem. Z jednej strony: oczekiwania inwestorów, z drugiej Skarbu Państwa. A w dalszym horyzoncie podwyższone ryzyko kłopotów prawnych, jeśli nie w najbliższej perspektywie, to po kolejnej zmianie władzy.
Polityka ponad rynkiem. Oto nowy paradygmat
Na pewno można sobie wyobrazić, że premier, nawet realizując na różne sposoby w praktyce zasady „nowoczesnego nacjonalizmu gospodarczego”, komunikowałby swoje zamiary w sposób bardziej odpowiedzialny i ostrożny, mając na względzie skomplikowane zależności, w które uwikłana jest giełda. Aby nowe podejście państwowych spółek do zasady zysku mogło być traktowane w pełni poważnie, powinny nastąpić sankcjonujące je zmiany prawne. Być może także zdjęcie części strategicznych spółek z giełdy.
Rzecz w tym, że premier ma rację w jeszcze jednej sprawie. Jesteśmy świadkami zmierzchu epoki „naiwnej globalizacji”, a jednym z wymiarów tego procesu jest odbudowa prymatu państwa i polityki nad rynkiem. To czas, kiedy odwieczne sprzeczności pomiędzy logiką giełdy a logiką lepiej czy gorzej pojętego interesu publicznego częściej niż dotąd wypływać będą na światło dzienne. Z definicji tej transformacji, tego dokąd zmierzamy, wynika, że wąsko rozumiane kryteria rynkowe, czy tym bardziej krótkoterminowe wahania notowań, nie zawsze bronią się jako ostateczne kryterium oceny działań rządów. To czas, gdy politycy, zdając sobie sprawę z tego, że wielkie przetasowanie na rynkach jest już nieuniknione, starają się o to, by mieli coś do powiedzenia w sprawie jego warunków.
Jeśli nie mylę się w swojej interpretacji, wypowiadanie na głos rzeczy dotychczas w głównym nurcie niedopuszczalnych służy w tych okolicznościach czemuś więcej niż „testowaniu granic” obecnego systemu – to rozpoczęcie przygotowań na jego głęboką zmianę. A tak się składa, że to właśnie zaplecze kadrowe i polityczne Tuska, szczególnie obciążone dogmatami wiary w dobrodziejstwa wolnego handlu i globalizacji (nie przypadkiem powtarzał np.: „Podniesie się szum wśród moich współpracowników i wśród menadżerów państwowych firm” i używał pojęć z punktu widzenia słownika liberalnej ekonomii zabarwionych pejoratywnie, jak „nacjonalizm gospodarczy” czy „dyktatura”). Z tego punktu widzenia jeśli coś może niepokoić, to odporność przynajmniej części adresatów na ten przekaz, łatwość, z jaką wielu z nich przyjęło, że Tusk oszalał lub mówi „pod publiczkę” w ramach kampanii wyborczej. Osobiście szczerze wątpię w tę interpretację – nie tylko ze względu na miejsce, które wybrał na przedstawienie „nowej idei” gospodarczej, ale też fakt, że wpisuje się ona w trwającą od lat ewolucję poglądów Tuska i osób z jego bezpośredniego otoczenia, takich jak b. premier Jan Krzysztof Bielecki.
Repolonizacja i twórcze naśladownictwo "starej Europy"
To nie miejsce, by szerzej uzasadniać konieczność i sens zmiany kursu, jaką pod hasłem „repolonizacji” ogłosił Tusk. Dość powiedzieć, że wielka niestabilność, której doświadczamy w różnych postaciach – od aktów agresji zbrojnej i hybrydowej na nas i naszych sojuszników, przez wahania cen podstawowych produktów i usług, po sukcesy wyborcze sił antysystemowych – może naprawdę bardzo szybko przypomnieć, że korekta o kilka punktów notowań giełdowych najważniejszych nawet spółek, nie jest dziś największym zmartwieniem.
W tym sensie trzeba, moim zdaniem, docenić, że diagnozy, które przedstawił Tusk, są po prostu prawidłowe. Zapowiadając, że Polska będzie podążała wytyczoną przez inne kraje wąską ścieżką, która pozwala wspierać m.in. w zamówieniach publicznych rodzime przedsiębiorstwa (gdy oferują konkurencyjne warunki), po raz pierwszy od dawna pokazał odrobinę europejskiego know-how, jaki zdobył podczas pobytu w Brukseli („moje doświadczenie mówi (…), że jakoś niektórym do niedawna lepiej szła, przy respektowaniu przepisów europejskich i międzynarodowych, ochrona interesu rodzimych firm”).
Ciągłość strategiczna w czasach polaryzacji
W komentarzu, od którego nawiązałem na początku, Marek Tejchman, z przekąsem odnotowuje wartość, jaką stanowi kontynuacja strategicznych kierunków polityki państwa ponad podziałami. Podzielam ten pogląd, ale nieironicznie – także w odniesieniu do spraw, które najmocniej wybrzmiały w wystąpieniu premiera Tuska, czyli szeroko pojętej polityki gospodarczej i przemysłowej, gdzie konsensus jest podstawowym warunkiem sukcesu i potężnym zasobem w niestabilnych czasach. Szef Platformy, jako współtwórca toksycznej polaryzacji, która od 20 lat charakteryzuje nasze życie publiczne, jest, łagodnie mówiąc, dość nieoczywistym jej rzecznikiem. Nie zmienia to jednak faktu, że z punktu widzenia rzeczywistych działań, a nie słów, mamy dziś więcej kontynuacji niż można się było spodziewać. Wbrew obawom, od których sam nie byłem wolny, największe inwestycje publiczne, takie jak budowa elektrowni jądrowych, portu kontenerowego w Świnoujściu czy Centralnego Portu Komunikacyjnego, po mniej i bardziej sensownych korektach (do których demokratycznie wybrany rząd ma pełne prawo), są kontynuowane. Jeżeli udałoby się tego rodzaju konsensus zbudować choćby w kilku podstawowych celów strategicznych państwa i kontrolowanych przez niego przedsiębiorstw (np. rozwoju przemysłu zbrojeniowego i bezpieczeństwa energetycznego), byłoby to dużym atutem Polski na tle wcale licznych krajów zastanawiających się, czy werdykt wyborców nie odwróci o 180 stopni losów wieloletnich planów i inwestycji, które pochłonęły już niemałe środki.
Ale wystąpienie Tuska nie „kończy historii” konfliktu politycznego w Polsce – i nie chodzi tylko o jego osobiste zaangażowanie w walkę z liderem Prawa i Sprawiedliwości czy o wątpliwości wobec wiarygodności Platformy Obywatelskiej – spadkobierczyni Unii Wolności, partii Tadeusza Syryjczyka, który jeszcze pięć lat temu powtarzał, że „najlepsza polityka przemysłowa to jej brak” – w roli promotorów tej samej polityki przemysłowej. Nowy konsensus – zakładając oczywiście, że zgodnie z pokrętną logiką spolaryzowanej sceny politycznej, PiS nie zajmie teraz pozycji pryncypialnego obrońcy samoregulującego się rynku oraz zasady zysku – wyznaczy tylko nowe ramy sporu. Nie przesądzi metod ani pryncypiów polityki przemysłowej państwa.
Na kogo ma pracować polski kapitał
W tym sensie prawidłowa diagnoza Tuska nie stanowi rękojmi, że wyciągnie z niej wnioski korzystne dla wszystkich, lub choćby tylko większości polskich obywateli. Próba powiązania wizji „repolonizacji” gospodarki z postulatami „deregulacji”, której zręby ma wypracować zespół Rafała Brzoski, wskazuje jednoznacznie na to, że biznes ma być głównym sojusznikiem i beneficjentem nowej polityki przemysłowej i nie ma mowy o tym, by ktoś oczekiwał od niego solidarności względem innych grup społecznych czy choćby ukrócenia patologicznych praktyk, jak fikcyjne samozatrudnienie.
Na szczegóły „masywnego pakietu” zapowiadanego przez premiera musimy jeszcze poczekać, ale zarówno to, co wiemy, na temat nadziei i życzeń środowisk, które grają pierwsze skrzypce w zespole szefa InPostu (choć trzeba oddać Rafałowi Brzosce, że odciął się od najbardziej antagonizujących propozycji organizacji pracodawców, takich jak wyhamowanie wzrostu płac minimalnych czy uelastycznienie kodeksu pracy), jak i polityka rządu (z ostatnim akordem w postaci zmian w składce zdrowotnej dla przedsiębiorców), każe wątpić, czy nowy gospodarczy ład po polsku będzie układem typu win-win.