Niby drobnostka, ale dobrze pokazująca, że jednak niewiele się zmienia w polskiej debacie ekonomicznej. Oto na Forum Ekonomicznym w Krynicy zorganizowano panel dyskusyjny o migracji do Polski pracowników ze Wschodu. Zasiedli w nim z jednej strony przedstawiciele lobby pracodawców (i to tych najbardziej twardogłowych w osobie lidera ZPP Cezarego Kaźmierczaka). A z drugiej władzy państwowej (wicepremier Morawiecki). Kogo w tym składzie brakowało? Oczywiście związkowców.
Niby drobnostka, ale dobrze pokazująca, że jednak niewiele się zmienia w polskiej debacie ekonomicznej. Oto na Forum Ekonomicznym w Krynicy zorganizowano panel dyskusyjny o migracji do Polski pracowników ze Wschodu. Zasiedli w nim z jednej strony przedstawiciele lobby pracodawców (i to tych najbardziej twardogłowych w osobie lidera ZPP Cezarego Kaźmierczaka). A z drugiej władzy państwowej (wicepremier Morawiecki). Kogo w tym składzie brakowało? Oczywiście związkowców.
Tylko że gdy dałem temu wyraz na jedynym ze społecznościowych portali, to spotkałem się ze ścianą niezrozumienia. „A co mają związki do planowania polityki migracyjnej polskiego rządu?” – pytano retorycznie. No właśnie mają. Bo oczywiście jest tak, że aktywne przyciąganie na polski rynek pracowników z Ukrainy jest starym postulatem pracodawców i sprzyjających im liberalnych think tanków. I trudno się temu dziwić. Przecież faktycznie zmniejszyła się ostatnio w Polsce tzw. rezerwowa armia bezrobotnych (poziom bezrobocia najniższy od początku lat 90. plus migracje zarobkowe Polaków na Zachód), a co za tym idzie osłabła siła przetargowa rodzimego kapitału, który dotąd mógł z łatwością utrzymywać niski poziom pensji oraz śmieciowe zatrudnienie (Nie podoba się? To mam na twoje miejsce trzech takich jak ty, tylko tańszych!). A teraz jest mu trudniej. Stąd ta ochota kapitału do szerszego otwierania drzwi dla pracowników ze Wschodu.
I nie chodzi w tym miejscu o to, by rozstrzygać polityczno-ekonomiczny spór o to, jak szeroko otworzyć drzwi dla migracji zarobkowych do Polski. Chciałem w tym miejscu jedynie pokazać, że jeżeli temat migracji leży w obszarze zainteresowania lobby pracodawców, to niemal automatycznie oznacza, iż jest to temat dla przedstawicieli świata pracowników. I gdyby Polska była normalną demokracją, to takie rzeczy nie powinny budzić żadnej kontrowersji. Ale budzą. Nie jest już na szczęście tak źle jak w latach 90., gdy w przestrzeni publicznej królowało hasło „związki na Powązki”. A wizerunek kreowany przez media (polecam badania warszawskiej socjolog Wiesławy Kozek) można było sprowadzić w zasadzie do jednego słowa: „destruktorzy”. Niewiele jednak wynikło na razie z zapowiadanego przez nową władzę przywracania równowagi w świecie polskiej pracy. Prawda jest bowiem taka, że wysiłki wiceministra Stanisława Szweda znajdują się gdzieś na trzecim planie rządowych zainteresowań oraz aktywności.
Jeśli z danych OECD da się wyciągnąć jakiś wniosek, to pewnie taki, że w krajach bogatych i dobrze sytuowanych związki zawodowe są silne
A jest co poprawiać. Spójrzmy bowiem na najnowsze statystyki OECD. Według nich w Polsce poziom uzwiązkowienia wyniósł w 2013 r. 12,7 proc., co oznacza stały powolny spadek (jeszcze w 2008 r. było 15,1 proc.). Więcej od nas mają nawet latynoscy prymusi waszyngtońskiego konsensusu: Meksyk i Chile. Nie mówiąc o zachodnioeuropejskich rekordzistach: Islandii (86 proc.), Finlandii (69 proc.), Szwecji (67 proc.) czy Danii (66 proc.). Ale nie o samą gęstość jednak chodzi. Być może jeszcze bardziej liczy się odsetek pracowników, których te związki faktycznie reprezentują. Czyli mówiąc wprost, o beneficjentów związkowych rokowań i ustaleń. To zresztą sedno na przykład modelu francuskiego, gdzie do związków należy zaledwie 7,7 proc. pracującej populacji. Ale jednocześnie zbiorowe spory wpływają na sytuację... 98 proc. pracujących. Podobnie wysoki (powyżej 90 proc.) wskaźnik mają jeszcze Austria, Belgia i Finlandia. W Polsce ten współczynnik wyniósł w 2013 r. 14,7 proc. (tu znów delikatny spadek w porównaniu z 2008 r.). Nie oznacza to oczywiście, że związki nad Wisłą są tak okropne i walczą tylko o interes swoich członków. Problem polega raczej na tym, że u nas organizacje pracownicze mają coś do powiedzenia niemal wyłącznie w sektorze publicznym (to spadek po PRL-u). A w prywatnym są w zasadzie nieme. Raz z powodu ostrego oporu pracodawców („Istnienie związków zawodowych nie leży w kulturze korporacyjnej naszej firmy” – usłyszał kiedyś kolega, próbując organizować związki w branży dziennikarskiej). A dwa, ponieważ w Polsce żadna władza nigdy nie wspierała aktywnie idei uzwiązkowienia.
Tymczasem jeśli z danych OECD da się wyciągnąć jakiś wniosek, to pewnie taki, że to w krajach bogatych i dobrze sytuowanych związki zawodowe są silne (i historycznie rzecz biorąc, one ten dobrobyt poprzedziły). Zwłaszcza gdy mówimy o europejskim modelu kapitalizmu, do którego z racji geograficzno-kulturowych powinno nam być najbliżej. Wszędzie tam opinia publiczna rozumie, że związki są jak... pszczoły. Może i ich ciągłe brzęczenie czasem nas denerwuje. Ale zapytajcie biologa, co by się stało, gdyby pszczół w ekosystemie zabrakło.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama