– Może nie przełoży się to na duży wzrost przychodów budżetowych, ale zredukuje drastycznie wynagrodzenie najlepiej opłacanych ludzi – uważa Piketty. Podatki tego typu mają rozbić nagromadzone fortuny i poprzez redystrybucję na nowo stworzyć przestrzeń awansu społecznego i zatrzymać „niekończąca się spiralę nierówności”.
Piketty nie jest zwolennikiem lokalnych rozwiązań i świadomy jest, że wysokie podatki wprowadzane lokalnie są nieefektywne. Co sprytniejsi i bogatsi umieją ich uniknąć. Stąd jego sceptycyzm wobec zapędów Hollande’a. Piketty woli działać globalnie i nawołuje do wprowadzenia globalnego podatku majątkowego i globalnej harmonizacji podatków dla firm. Brzmi jak koszmar tzw. prawicowych (czyli wolnorynkowych) ekonomistów? Owszem. Dlatego rosnąca popularność Francuza sprawiła, że wśród nich zawrzało.
Pierwsza fali krytyki wysuwanej wobec Piketty’ego nie mogła odebrać mu zwolenników, ponieważ opierała się albo na negacji znaczenia problemu nierówności, który dla nich jest fundamentalny, albo na stwierdzeniu, że Piketty przesadza. Tak twierdzi m.in. harwardzki profesor Martin Feldstein, były doradca Ronalda Reagana. Jego zdaniem Piketty po prostu nie rozumie pojęcia akumulacji kapitału i zbytnio je zawęża, pomijając np. oszczędności emerytalne czy świadczenia socjalne.
Taka właśnie była dominująca linia krytyki wymierzonej we Francuza. Niezgrabnie podważano jego metodologię albo zarzucano mu złe intencje. Do tego dochodziła filozoficzna publicystyka libertariańska, przypisująca Piketty’emu „apologię użycia rządowego przymusu celem odebrania własności tym, którzy rzekomo mają jej za wiele” (tak pisał libertarianin George Leef). Może i ma rację, ale krytyka przeprowadzana z pozycji moralisty nie obaliła jeszcze żadnej teorii ekonomicznej i przekonuje zazwyczaj tylko już przekonanych co do danej aksjologii.
– Prawica nie umie porządnie odpowiedzieć Piketty’emu i jej krytyka sprowadza się do wyzwisk – zauważał w 2014 r. Paul Krugman, ekonomista i publicysta „The New York Times.”
Co ciekawe, mocno krytyczny wobec Piketty’ego artykuł ukazał się nawet w dość przychylnym postępowym ideom dzienniku „The Financial Times”. Artykuł autorstwa Chrisa Gilesa, dyżurnego analityka gazety, wskazywał na problemy z danymi, którymi posługuje się Piketty. W skrócie: miały być przez niego zmanipulowane tak, by odpowiadać tezie „r>g” jako przyczynie rosnących nierówności. Giles trafił kulą w płot, bo akurat profesjonalni ekonomiści, w tym nawet najzagorzalsi krytycy Francuza doceniają ogrom pracy, jaki włożył w zgromadzenie i prezentację danych. Z nieprzemyślaną krytyką spod znaku „FT” inteligentny Piketty rozprawił się więc bezlitośnie punkt po punkcie w osobnym eseju.
Krytyczne działa wobec Piketty’ego wytaczano często spoza „mainstreamowych” okopów.
Marksiści zwracali uwagę na to, że przepisuje zbyt mało radykalne lekarstwa i nie jest jednak współczesnym Marksem (dla nich: niestety), a wolnorynkowcy ze szkoły austriackiej – że nie rozumie tego, o czym pisze, tj. pojęcia kapitału. Taki zarzut wysuwa m.in. George Reisman, emerytowany profesor ekonomii Uniwersytetu Pepperdine, w jednoznacznie zatytułowanej pracy „Kapitał Piketty’ego. Fałszywa teoria. Destrukcyjny program”. „Piketty nie zna fundamentalnych prac z zakresu teorii kapitału. Propaguje zatem program bazujący na nieznajomości roli kapitału w produkcji, tj. roli polegającej na zwiększaniu produktywności pracy, realnych płac i ogólnego poziomu życia. Nigdy nie pojął, że wolność akumulowania wielkich fortun jest konieczna dla rozwoju nowych produktów i nowych branż przemysłu, co jest z kolei kluczowe dla postępu gospodarczego. Co by się stało, gdyby Henry’ego Forda obłożyć 80-proc. podatkiem dochodowym i 10-proc. podatkiem kapitałowym? Zatrzymano by rozwój jego firmy” – pisze Reisman.
I coś w tych jego zarzutach jest. Piketty rzeczywiście do definicji kapitału nie przykłada większego znaczenia – utożsamia go po prostu z majątkiem. I tyle. To tak, jakby ktoś piszący wielkie dzieło o pieniądzu zapomniał się zastanowić, czym właściwie pieniądz jest.
Niemniej mimo że wylano morze atramentu, żaden z krytyków nie zdołał wystarczająco tezom Piketty’go zaprzeczyć. Ich spekulatywne rozważania i ułomna argumentacja prezentowana w prestiżowych mediach – w myśl przysłowia, że co cię nie zabije, to wzmocni – czyniły go zaś bardziej rozpoznawalnym. W końcu jednak pojawił się wspomniany Carlos Goes.
Goes, zamiast mędrkować i szukać w teorii Piketty’ego błędów pojęciowych czy metodologicznych, opracował sposób na to, by ją po prostu empirycznie sprawdzić. Próby takiej podejmowali się już wcześniej uznani ekonomiści, Daron Acemoglu (MIT) i James A. Robinson (Harvard), ale ich badania były zbyt fragmentaryczne i nie mogły przesądzać o fałszywości tez Piketty’ego. Acemoglu i Robinson porównywali Szwecję i RPA, sugerując, że nierówności są wynikiem uwarunkowań instytucjonalnych, a nie zależności między kapitałem a wzrostem PKB. Ciekawe, pewnie w dużej mierze prawdziwe, ale na śmiertelny dla Piketty’ego cios się nie kwalifikuje.
Goes postanowił podejść do sprawy bardziej skrupulatnie i wycisnąć maksimum z danych, które na temat dystrybucji dochodu i majątku w społeczeństwie zgromadził sam Piketty. W końcu ich rzetelności niemal nikt – oprócz niedouczonego komentatora „FT” – nie podważał.
Goes użył ich w swoim modelu testującym zależność „r >g” w odniesieniu do poziomu nierówności. Przedmiot badania stanowiły dane z 19 zaawansowanych gospodarek zebrane w ciągu ostatnich trzech dekad. Rozwiązania analityczne, które zastosował Goes, pozwoliły na wykluczenie potencjalnych „zaburzeń” w wynikach związanych z unikalną charakterystyką danych krajów, np. różnymi systemami podatkowymi i ich wpływem na akumulację kapitału. To, a także wzięcie pod uwagę efektów zmian strukturalnych związanych z globalizacją, stanowi główną przewagę nad modelami Acemolgu i Robinsona. Konkluzje Goesa? Druzgocące.
– Nie znajduję dowodów empirycznych na to, że dynamika opisywanych procesów wygląda tak, jak to opisuje Piketty – pisze Goes. Jego model pokazuje nawet coś odwrotnego: w przypadku przynajmniej 75 proc. z badanych krajów powiększenie przepaści między „r” a „g” o 1 proc. sprawia, że udział 1 proc. najbogatszych w majątku narodowym maleje. Co więcej, okazuje się także, że za minimalizowanie szoków związanych ze wzrostem udziału kapitału w gospodarce odpowiedzialne są zmiany w stopie oszczędności, co Piketty przeoczył. – To wspiera inne wyniki badań wskazujące, że Piketty opiera się na ułomnej teorii oszczędności – uważa Goes i proponuje, by zwrócić uwagę na inne wyjaśnienia problemu nierówności. Instytucjonalne: nierówności zmniejszają się, gdy poprawia się jakość instytucji (np. państwo prawa, dobre systemy podatkowe, stabilność władzy). Socjologiczne: bogaci mają tendencję do niemieszania się z biednymi – biorą śluby z innymi bogatymi. Technologiczne: innowatorzy wynagradzani są lepiej niż reszta. Strukturalne: premiowanie na rynku pracy zaawansowanych umiejętności i niższe uzwiązkowienie.
Ekonomista MFW daje tylko jedno awaryjne wyjście Pikkety’emu. Pisze, że być może jego teoria jest prawdziwa w odniesieniu do horyzontu czasowego większego niż 30 lat. Tylko jak dotąd i na to brak dowodów. Czy w związku z tak dużą dozą niepewności politycy wycofają się z promowania redystrybucyjnych programów inspirowanych myślą Pikkety’ego?
Jako że praca Goesa ma status roboczej, a więc jeszcze niezrecenzowanej i niepublikowanej w naukowych periodykach, na pełny odzew środowiska ekonomiczne należy jeszcze odrobinę poczekać. Obrońcy Piketty’ego będą mieć jednak tym razem twardy orzech do zgryzienia. Ale na forach dla zawodowych ekonomistów już teraz jest gorąco.
Możliwe, że kapitał Piketty’ego zostanie w końcu uznany za po prostu jedną z wielu książek traktujących o problemie nierówności, a sam Pikkety za ekonomistę, który zamiast żmudnie udowadniać swoje odważne tezy, rozpoczął tournée po stacjach telewizyjnych, radiowych i redakcjach poczytnych czasopism. By kiedyś znów zabłysnąć, na długi czas będzie musiał wrócić do roli zaszytego w swoim uniwersyteckim gabinecie naukowca.
Koniec końców jest to zła wiadomość dla tych, którzy z nierównościami chcą walczyć. Dlaczego? To proste. Jeżeli nagła popularność ekonomisty przyczyniła się do jeszcze większego wyeksponowania ich jako problemu, to gdy pójdzie fama, że to wszystko było zaledwie nieprzetestowaną luźną teorią albo nawet ekonomiczną blagą, społeczne zainteresowanie problemem może spaść. Oczywiście nie powinno – ale może. W końcu ludzie nie działają do końca racjonalnie i pędzą raczej za daną modą intelektualną niż realną wartością i prawdą. Możliwe też, że wahadło dyskursu o nierównościach znów przechyli się na stronę wolnorynkowców i w miejsce Pikkety’ego, nowego Marksa, pojawi się nowy Milton Friedman.
Wydaje się, że sam Piketty, jak zauważa prof. Witold Kwaśnicki z Uniwersytetu Wrocławskiego w artykule „Niebezpieczny Piketty w odwrocie”, już od jakiegoś czasu zauważa zasadność krytyki płynącej w jego kierunku. I to jeszcze tej „przedgoesowskiej.” Coraz częściej podkreśla w wywiadach, że do kapitalizmu per se tak naprawdę nic nie ma, a nierówności są dobre o ile usprawiedliwione dobrem wspólnym. Nawet w pracach naukowych przemawia innym tonem.
– W dwóch opublikowanych w 2015 r. artykułach znajdujemy wiele sformułowań wyrażających coraz bardziej ostrożne i miękkie stanowisko, a nawet wycofywanie się z pewnych sformułowań zawartych w „Kapitale w XXI wieku”. Chciałoby się powiedzieć: cóż z tego? Mleko się rozlało i wszelakiej maści marksiści i socjaliści już stale będą powoływać się na książkę Piketty’ego, nie odwołując się do jego późniejszych publikacji i nie przyznając racji krytykom – pisze Kwaśnicki.
Być może zatem Piketty’ego czeka ten sam los, który spotkał Karola Marksa i Johna Maynarda Keynesa. Ich zwolennicy często wypaczali myśl swoich mistrzów, traktując ją wybiórczo i jej interpretacje dopasowując do własnych celów. Prowadziło to do podziałów i mnożenia się różnych zwalczających się wzajem nurtów w ramach jednej szkoły.
Gdy więc Piketty wycofa się rakiem ze swoich tez już całkowicie, nie będzie oznaczać to wcale śmierci „pikettystów.” Dopiszą oni „Kapitałowi w XXI w.” dalszy ciąg już na własną modłę, a woltę swojego guru wytłumaczą presją, jaką wywiera na nim „broniący swoich interesów neoliberalny establishment”. Nawet jeśli gwiazda Piketty’ego zgaśnie, zostawi po sobie szkodliwy pył.
Piketty do definicji kapitału nie przykłada większej wagi – utożsamia go po prostu z majątkiem. I tyle. To tak, jakby ktoś piszący wielkie dzieło o pieniądzu zapomniał się zastanowić, czym właściwie pieniądz jest.