„Kiedy się świat tak naprawdę podobał ludziom? (...) Upadek, można powiedzieć, to stan naturalny świata”. To słowa bohatera książki „Ostatnie rozdanie” Wiesława Myśliwskiego, jednej z moich ulubionych pozycji polskiej literatury współczesnej. Długo wertowałem tę książkę kilka dni temu, by ten cytat dokładnie odtworzyć. Wiedziałem już dawno, że kiedyś się przyda, i oto nadszedł ten moment.
Obserwuję wielką kumulację opinii, najczęściej pisanych w alarmistycznym tonie, że oto jesteśmy w momencie dla świata – zarówno w polityce, jak i gospodarce – wyjątkowym. Terroryzm, rosnące na sile populizmy (Trump, Le Pen i inni), załamanie porządku geopolitycznego (Rosja), rozpad Unii Europejskiej (Brexit), narastające bez przerwy zadłużenie, tendencje protekcjonistyczne w handlu, rozwarstwiające się dochody ludności, stagnacja produktywności. Nie mam narzędzia do agregowania ludzkich emocji, ale nie pomylę się za bardzo, twierdząc, że narasta strach o to, w jakim kierunku zmierza świat. Philip Stephens, publicysta „Financial Times”, pisał niedawno, w kontekście Brexitu i rosnącej popularności Donalda Trumpa, że choć „nie żyjemy jeszcze w hobbesowskim świecie, ale w takim kierunku zmierzamy”. Hobbesowski, czyli bez reguł, świat, gdzie spory rozstrzyga się siłą – czyli wojną.
W sferze finansowej namacalnym dowodem wszechogarniającego strachu jest ujemne oprocentowanie obligacji rządowych takich krajów jak Niemcy, Szwajcaria czy Japonia. Inwestorzy dopłacają rządom za przetrzymywanie ich pieniędzy, ponieważ boją się jakichkolwiek bardziej ryzykownych aktywów i są przekonani, że świat będzie tkwił w stagnacji (niski wzrost gospodarczy, brak inflacji). Jak ktoś ma grubszy pieniądz, to trzymanie gotówki w skarbcu nie wchodzi w grę, depozyt bankowy nie jest objęty gwarancją, zostaje więc pożyczenie stabilnemu rządowi na ujemny procent. Znajomy przedsiębiorca z jednej z branż przemysłowych mówił mi ostatnio, że w głowach menedżerów wciąż jest kryzys gospodarczy: boją się podejmować odważne decyzje.
Ryzyka stojące przed światem są niewątpliwie poważne, ale konkluzja, że są wyjątkowo wysokie, jest niesłuszna. Dokonajmy krótkiego przeglądu historycznego. Czy którakolwiek dekada po II wojnie światowej była spokojniejsza? Lata 50. – narastanie zimnej wojny. Lata 60. – Wietnam, rewolucja kulturowa, początki europejskich ruchów terrorystycznych. Lata 70. – stagnacja gospodarcza, szoki naftowe, inflacja, demontaż systemu walutowego Bretton Woods. Zatrzymajmy się na moment w tej dekadzie, bo była wyjątkowo trudna. Brytyjski historyk Tony Judt pisał kiedyś: „Zamęt w światowym systemie finansowym, rozpad powojennej gospodarki i niezadowolenie tradycyjnych elektoratów postawiły pod znakiem zapytania poczucie pewności siebie powojennego pokolenia”. Te słowa idealnie pasują do dzisiejszych czasów, tyle że poczucie pewności straciło kolejne pokolenie. Idźmy dalej. Lata 80. – kryzys rynków wschodzących (w tym Polska depresja gospodarcza), narastanie wyścigu zbrojeń. Lata 90. – kryzys azjatycki, kryzys rosyjski (choć to dekada relatywnie najspokojniejsza). Lata 2000. – ataki terrorystyczne w USA i Europie, wojna w Afganistanie i Iraku, wielki kryzys finansowy.
W każdej dekadzie uzasadnione były obawy, że świat chyli się ku upadkowi. Jak pisał Myśliwski, „upadek to stan naturalny”. Katastrofa grozi nam w każdym momencie, choć zdarza się rzadko. Dzisiejsze ryzyka nie są bardziej poważne od tych, które występowały w poprzednich dekadach.
Tendencję do dramatyzowania dostrzegają nie tylko pisarze, ale też naukowcy. Niedawno Robert Shiller, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, opublikował badanie, w którym pokazał, jak bardzo inwestorzy przeceniają ryzyko krachu na giełdzie. Z ankiet prowadzonych przez Shillera od kilku dekad wynika, że postrzegane przez inwestorów ryzyko wielkiego krachu w perspektywie półrocznej jest ponadpięciokrotnie wyższe niż rzeczywista częstotliwość takich krachów – postrzegane 10 proc. versus rzeczywiste 1,7 proc. Z czego to wynika? Między innymi z faktu, że media częściej donoszą o spadkach cen akcji niż wzrostach, a informacje medialne mają duży wpływ na postrzeganie rzeczywistości.
Jakkolwiek byłoby to zaskakujące, nawet tak profesjonalnie nastawieni do podejmowania decyzji ludzie jak zarządzający funduszami są podatni na nastroje medialne.
W naukach społecznych istnieje pojęcie heurystyki dostępności, które tłumaczy tego typu zachowania. Świat oceniamy na podstawie informacji, które są nam bliższe i wywołują większe emocje. Najprostszy przykład to strach przed terroryzmem. Wiele osób boi się jeździć do Francji, ponieważ tam były zamachy terrorystyczne, a nie bałoby się pojechać do Chicago, gdzie tylko w przedostatni weekend lipca dokonano niemal 50 morderstw. Heurystykę dostępności stosują też profesjonaliści. Często słychać opinie, że w stosunkach międzynarodowych mamy największy kryzys od II wojny światowej, mimo że po dokładniejszym przyjrzeniu się faktom ewidentne jest, że w wielu momentach ostatnich 60 lat ryzyko poważnego konfliktu było równie wysokie lub nawet wyższe niż dziś.
Na rynkach finansowych stosowanie heurystyki dostępności jest bardzo powszechne. Wśród analityków (sam temu ulegam, od razu się przyznam) bardzo często można spotkać opinie, że dla rozwoju sytuacji na rynku kluczowe jest rozstrzygnięcie jakiegoś problemu, który na dzień dzisiejszy jest szeroko komentowany – kiedy będzie kolejna podwyżka stóp procentowych w USA, kiedy rozstrzygnie się, czy Chiny wpadają w recesję, kiedy polski rząd rozstrzygnie kwestię ratowania frankowiczów, jakie będą kolejne dane z gospodarki realnej. Nie twierdzę, że te zdarzenia nie są istotne, ale w codziennych komentarzach ich znaczenie jest przeceniane.
Podejmowanie najlepszych decyzji w biznesie, inwestowaniu i innych dziedzinach wymaga zdolności przyjrzenia się trendom, które kształtują się tuż pod powierzchnią zjawisk opisywanych najczęściej w mediach. Pływanie na fali strachu jest tak samo ryzykowne jak pływanie na fali euforii.
W głowach menedżerów wciąż jest kryzys gospodarczy. Boją się podejmować odważne decyzje