Rok 2013 to ostatni udany dla maklerów. Od tego czasu zatrudnienie w branży zmniejszyło się o blisko 10 proc. Spadły też pensje.
Wartość obrotów akcjami na GPW obniża się od trzech lat – w pierwszym półroczu tego roku ich wartość zamknęła się kwotą 90 mld zł i była niższa niż rok wcześniej o 21 proc. To problem dla pośredniczących w obrocie biur maklerskich, który dodatkowo potęguje rosnący udział w handlu zdalnych członków giełdy. Od 2005 r. GPW umożliwia zagranicznym brokerom dostęp do swojego systemu transakcyjnego bez konieczności fizycznej obecności w Polsce lub korzystania z krajowych pośredników. Dzięki temu wzrosnąć miała płynność, a na GPW pojawić zagraniczni emitenci.
Jeszcze w 2011 r. ich udział w obrotach akcjami nie przekraczał 10 proc., żeby w pierwszych sześciu miesiącach 2016 r. po raz pierwszy w historii przekroczyć 30 proc. Liderem rynku w dalszym ciągu pozostaje DM Banku Handlowego, na który przypada 10 proc. obrotów, ale udział działającego z Londynu banku inwestycyjnego Merrill Lynch jest już tylko o 1 pkt proc. niższy. – Zdalni członkowie giełdy nie przyciągają nowych globalnych inwestorów, jedynie zabierają klientów krajowym brokerom – mówi Waldemar Markiewicz, prezes DB Securities i szef Izby Domów Maklerskich, samorządowej organizacji skupiającej 23 biura maklerskie.
Jeśli kurczy się rynek i spadają przychody, naturalną konsekwencją jest cięcie kosztów. W DB Securities, który jest znaczącym brokerem z 6-proc. udziałem w obrotach akcjami, w zespole obsługującym inwestorów instytucjonalnych jeszcze kilka lat temu pracowało pięciu maklerów, biuro zatrudniało też pięciu analityków. Obecnie w obydwu działach zostały po dwa etaty.
W instytucjach, które są częścią globalnych grup kapitałowych i mogą obsługiwać inwestorów instytucjonalnych z Londynu, decyzje o redukcji etatów zapadają łatwiej i szybciej. U brokerów, którzy takiego zaplecza nie mają, jest nieco inaczej. – Część brokerów liczy, że wróci hossa, i jeśli decyduje się na redukcję swoich zespołów, to są to zmiany kosmetyczne – mówi Michał Marczak, wiceprezes DM mBanku.
W dziale obsługującym inwestorów instytucjonalnych broker zatrudnia siedmiu analityków i dziewięciu maklerów odpowiadających za kontakty z inwestorami i obsługę ich zleceń.
Szybciej zmniejsza się rynek dla brokerów specjalizujących się w obsłudze inwestorów indywidualnych. Udział tej grupy inwestorów w obrotach akcjami spadł w zeszłym roku do najniższych w historii 12 proc., a w ujęciu wartościowym cofnął się do poziomu sprzed 10 lat. Niektóre biura – takie jak KBC Securities – już zniknęły z rynku, pozostałe ograniczają sieć placówek. Szczególnie że coraz większą część obrotów gracze detaliczni realizują przez internet – tym kanałem składane jest już trzy czwarte zleceń. Tym samym znikają naziemne oddziały biur maklerskich – niektórzy, tak jak ING Securities, zdecydowali się na ich całkowitą likwidację przed kilku laty, inni, jak DM BOŚ, ograniczają ich liczbę stopniowo. Przed czterema laty broker specjalizujący się w obsłudze inwestorów indywidualnych miał 20 oddziałów, teraz jest ich 13. Z rynku zniknęło też ponad 30 placówek DM BZ WBK, który został wchłonięty przez bank. Taką samą operację w odniesieniu do swojego biura maklerskiego przeprowadza obecnie mBank. – Maklerzy zaczynają sprzedawać karty kredytowe, kredyty, fundusze inwestycyjne. Ze specjalistów stają się sprzedawcami, ich wiedza o rynku kapitałowym stopniowo się rozmywa i przestają być dla inwestorów partnerem do rozmowy – mówi Mariusz Sadłocha, były prezes DM BZ WBK.
To „miękka” ścieżka odejścia z zawodu, na którą wchodzą specjaliści od obsługi inwestorów indywidualnych. Część maklerów specjalizujących się w obsłudze klientów instytucjonalnych trafia do departamentów skarbu lub działów obsługujących przedsiębiorstwa.
Łączne zatrudnienie w krajowych biurach maklerskich można oszacować na około 2,5 tys. osób. Jeśli za punkt odniesienia weźmiemy rok 2013, ostatni udany dla branży, to od tego czasu zatrudnienie zmniejszyło się o około 10 proc. Spadek dotyczy przede wszystkim specjalistów działających na pierwszej linii kontaktu z inwestorami – maklerów i analityków, bez których rynek dobrze nie funkcjonuje. To oni zapewniają wycenę spółek i realizację zleceń inwestorów, generując tym samym pośrednio kolejne setki miejsc pracy, np. w branży zarządzania aktywami i dla sprzedawców produktów inwestycyjnych.
Spadające obroty i proces włączania biur w struktury banków powoduje nie tylko ubytek specjalistów, ale obniża też wynagrodzenia w branży.
W czasach hossy zakończonej w 2007 r. najbardziej wydajni specjaliści od obsługi inwestorów instytucjonalnych zarabiali nawet 60 tys. zł miesięcznie, obecnie najwyższe wynagrodzenia spadły poniżej 40 tys. zł. Premie, które w szczycie koniunktury sięgały dwukrotności rocznych zarobków, a jeszcze kilka lat temu stanowiły równowartość kilku pensji, w ostatnich dwóch latach spadły do zera. Takie zarobki, wciąż bardzo wysokie na tle krajowych średnich, to jednak przywilej kilkudziesięciu osób. Makler zaczynający pracę w zawodzie może liczyć na rynku warszawskim na 3,5–5 tys. zł. Mimo to chętnych wciąż nie brakuje – ostatni egzamin, który daje licencję maklerską, zdało w marcu 35 osób, a prowadzona przez KNF lista maklerów liczy już prawie 3 tys. nazwisk.