Z wieloetapowego planu wicepremiera Mateusza Morawieckiego jedno przeszło zupełnie poza radarem: REIT. To popularne w wielu krajach Real Estate Investment Trusts, czyli typ funduszy inwestycyjnych inwestujących w nieruchomości pośrednio i bezpośrednio – choćby przez nabywanie akcji firm mających w swym portfolio udziały w nieruchomościach.
Podstawową ich cechą jest zwolnienie z większości podatków w zamian za wysoką dywidendę dla posiadających papiery tych funduszy. W Stanach Zjednoczonych działają one od 1960 r., ale od tego czasu zasady ich prowadzenia mocno zliberalizowano (o tym za chwilę).
Nie jest tak, że to w Polsce zupełna nowość. Zagraniczne, głównie niemieckie i amerykańskie REIT, mają udziały w potężnych centrach handlowych, takich jak Galeria Mokotów, Arkadia czy Złote Tarasy. Ale nasze prawo lokalne nie pozwalało dotąd na zakładanie REIT w Polsce. Kiedy w 2007 r. Platforma Obywatelska przejęła władzę, coś się zaczynało mówić o legislacji dotyczącej takich funduszy. Po ogłoszeniu przez Morawieckiego zrębu swoich pomysłów, wiceminister finansów w rządach Tuska i Kopacz Izabela Leszczyna twittowała, że w zasadzie wicepremier zapowiedział kontynuację działań PO (chociaż przez osiem lat temat nie posunął się za bardzo do przodu).
Eksperci od infrastruktury przekonywali wówczas, że można by w ten sposób pozyskiwać źródła finansowania dla budownictwa mieszkaniowego. Za ich wprowadzeniem długo lobbowała też Giełda Papierów Wartościowych, tłumacząc, że chętnie dałaby inwestorom – także indywidualnym – możliwość uczestnictwa w udziałach w nieruchomościach dających przychody z czynszów. Czyli wszyscy są zgodni – Platforma Obywatelska, wicepremier Morawiecki, giełda, eksperci i wielki biznes – że importowany z Zachodu „nowoczesny” instrument da wszystkim zarobić, a w dodatku otworzy drogę do liberalizacji rynku mieszkań, a może nawet ożywienia budownictwa komunalnego.
Ale nie tak szybko. W Stanach Zjednoczonych mechanizm REIT przez lata mocno się zużył. Spółki inwestujące w budynki biurowe (co było działalnością ściśle komercyjną, nienastawioną ani na pobudzenie urbanizacji, ani na zagwarantowanie zysków indywidualnych udziałowców funduszy) po prostu unikały płacenia podatku dochodowego. Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych z takich ulg korzystają m.in. kasyna i prywatne więzienia. Te ostatnie to charakterystyczna dla USA instytucja, w ramach której władze stanowe w celu cięcia kosztów ogłaszają przetargi na budowę i utrzymanie zakładów karnych przez niezależne firmy. Pomijając już kwestię ograniczania praw więźniów, ten mechanizm jest mocno korupcjogenny, bo wpływa na sędziów, by zapewniali takim przedsiębiorcom „klientów”. I z tego dziś czerpią zyski amerykańskie REIT.
Ale w Polsce na razie nikt o prywatyzacji więziennictwa nie myśli, więc ten problem w kontekście inwestycyjnym nas wkrótce nie dotknie. Potencjalny kłopot jest gdzie indziej. IRS, czyli amerykański urząd skarbowy, oraz Departament Finansów wzięły się niedawno za tropienie nadużyć w tworzeniu takich funduszy. W grudniu 2015 r. weszło w życie prawo zakazujące potentatom na rynku nieruchomości przesuwania swoich włości do tworzonych z potrzeby unikania płacenia podatków REIT. Nie uwzględniło ono jednak przesuwania majątku do funduszy istniejących wcześniej. Skarbówka bacznie się teraz przygląda tym ostatnim. Jeżeli Mateusz Morawiecki chce legislacji w tej sprawie, powinien na samym początku ustrzec się błędu Amerykanów, którego naprawa sporo kosztowała fiskusa.