Wszędzie byliśmy, wszystko widzieliśmy – i dlatego odmawiamy tego innym.
Mieszkańcy Barcelony nie przepadają już za turystami. W pierwszej połowie lipca na jej ulice wyległo trzy tysiące manifestantów, wykrzykując hasła: „Turyści do domu!” i „Barcelona nie jest na sprzedaż!”, oraz domagając się od władz miasta ograniczenia liczby odwiedzających. Ale na słowach się nie skończyło. Manifestanci „uzbroili się” w pistolety na wodę i oblewali siedzących w restauracyjnych ogródkach gości, każąc im się wynosić. Blokowali też wejścia do hoteli, wdając się w utarczki z obsługą.
Co takiego złego czynią barcelończykom turyści – poza tym, że zostawiają w tym mieście niemal 10 mld euro rocznie? W skrócie: zakłócają ich spokój, nie pozwalając rozkoszować się bogactwem, które ci przez dekady wypracowali.
Podróże jako źródło cierpień
Oczywiście barcelońscy manifestanci tłumaczą działania inaczej. Solą w ich oku jest overtourism, cały kompleks skutków ubocznych masowej turystyki. Niech o jej skali świadczy to, że o ile w 1990 r. Barcelonę odwiedziło 1,7 mln osób, o tyle w zeszłym roku już 12 mln.
Owszem, mówią barcelończycy, turyści zostawiają sporo pieniędzy, jednak co z tego, skoro w rezultacie ogromnego napływu zwiedzających rosną też ceny? Na przykład czynsze w ciągu ostatniej dekady urosły w mieście aż o 68 proc. Poza tym turyści hałasują, piją na umór, obciążają infrastrukturę miejską – od transportu publicznego po kanalizację – którą finansujemy z naszych podatków, a także odzierają historyczne dzielnice z ich tradycyjnego charakteru i autentyczności. Nasze miasto staje się dla nich „parkiem rozrywki”, a przestaje być domem dla nas, mieszkańców. A środowisko naturalne? Też cierpi. Im więcej turystów, tym więcej śmieci i tym większe zużycie wody, nie mówiąc już o emisjach CO2 generowanych przez samoloty, którymi zwiedzający do nas przylatują.
Dodatkowo dochody z turystyki nie rozkładają się wśród nas równomiernie. Wielkie zyski czerpie garstka właścicieli nieruchomości oraz szefów firm, a np. pracownicy sektora turystycznego są jednymi z gorzej opłacanych. Najlepszym symbolem przeładowania Barcelony turystami jest ulica Las Ramblas. Zatłoczona w niebywałym stopniu (co dnia przemierza ją, bagatela, 200 tys. osób), pełna lokali z szalonymi cenami w menu i niebezpieczna – w tym tłumie aż roi się od kieszonkowców.
Barcelona musi temu przeciwdziałać. Jak? Na przykład zrezygnować z planu rozbudowy lotniska i terminali dla promów pasażerskich. Należy także ograniczyć liczbę dużych wydarzeń kulturalnych organizowanych w mieście oraz nałożyć na branżę turystyczną dodatkowe opłaty za wykorzystywanie miejskiej infrastruktury. W końcu należy również zredukować liczbę dostępnych miejsc noclegowych i oddać odzyskane lokale mieszkańcom.
Powyższe zdania to esencja z wypowiedzi i postulatów przedstawicieli 180 organizacji zrzeszonych i manifestujących w ramach koalicji Assemblea de Barris pel Decreixement Turistic (Stowarzyszenie Sąsiedzkie dla Ograniczenia Turystyki). Z pewnością zjawiska opisywane przez nich są realne i nie ma powodów, by wątpić w to, iż masowa turystyka bywa uciążliwa dla lokalnych mieszkańców. Tylko czy walka z nią nie jest przepełniona hipokryzją?
Hiszpania należy do grupy państw rozwiniętych o wysokiej zamożności. PKB per capita kraju wynosi 53 tys. dol. Jej mieszkańcy od dekad podróżują za granicę, sami przyczyniając się do overtourismu w miastach takich jak Amsterdam czy Praga. Słowem, zwiedzili pół świata, a nie chcą odwdzięczyć mu się podobną gościnnością.
Nie podoba im się, że w ciągu ostatnich 40 lat machina wolnorynkowej globalizacji objęła w wyniku upadku komunizmu dodatkowe ponad 100 mln osób mieszkających w Europie Środkowo-Wschodniej czy sporo ponad 2 mld mieszkańców Azji, przede wszystkim Chin i Indii.
Odkąd bowiem to się stało, turystyka umasowiła się na niespotykaną skalę. Liczba podróży odbywanych rocznie z krajów Europy od 1995 r. do 2019 r. wzrosła z 300 mln do 875 mln, a z Azji Wschodniej i obszaru Pacyfiku ze 119 mln do ok. 490 mln. Czy to powód do narzekań? Oto dzieci tych, którzy zaharowywali się na śmierć w trakcie rewolucji kulturalnej Mao Zedonga, mogą dziś odwiedzić kolebkę kapitalizmu, czyli Anglię, poznać zabytki i historie Rzymu albo podziwiać jeziora na Mazurach. Jeśli podróże faktycznie kształcą, to tym bardziej jest to dobra wiadomość. Masowa turystyka to więc też masowa i powszechna edukacja. Czy nie jest ona warta relatywnie niewielkiego dyskomfortu doświadczanego przez rozpieszczonych luksusem mieszkańców Zachodu?
Bogaci wiedzą lepiej?
Zamożność, do której przywykliśmy w wyniku rozwoju gospodarczego i którą uznaliśmy za należną nam oczywistość, wywołuje w nas brak empatii względem tych, którzy dopiero co wyszli z biedy i po raz pierwszy w życiu mogą dostąpić tych samych przyjemności, co my. Rzadko ten brak empatii u siebie dostrzegamy. Zwykle jesteśmy przekonani, że bolące nas problemy to największe możliwe utrapienia, podczas gdy w rzeczywistości stajemy się jak bohaterka bajki o księżniczce na ziarnku grochu. Próbując się pozbyć tych palących problemów ziarenek, proponujemy rozwiązania, które szkodzą mniej zamożnym niż my.
Nie można przecież bez szkody dla nich ograniczyć globalnej turystyki – podniesienie kosztów lotów czy zmniejszenie bazy hotelowej w najatrakcyjniejszych miastach równa się zmniejszeniu dostępności turystyki dla zwykłego człowieka i powrotowi do czasów, w których podróżowali tylko najzamożniejsi bądź najsprytniejsi.
Sprzeciw wobec masowej turystyki to jednak tylko jeden wielu z wymiarów braku empatii, o którym piszę. Objawia się ona w różnych sferach i zjawisko to ma miejsce także w Polsce. Weźmy wprowadzane w centrach miast strefy czystego transportu. Idea wydaje się nad wyraz słuszna – ograniczyć ruch aut nadmiernie trujących środowisko. W praktyce jednak jej realizacja prowadzi do wykluczenia uboższej części społeczeństwa, która porusza się starszymi niespełniającymi wymogów autami. To, jak duża jest to część, to osobna dyskusja, ale nie sposób zaprzeczyć, że efekt taki występuje i ma swoje koszty. Następuje tu rozjazd pomiędzy aspiracjami bogatszych i (być może) lepiej wyedukowanych ekologicznie a uboższą resztą, od której oczekuje się po prostu dostosowania.
Inny przykład: bazarki i handel uliczny. Wczesny kapitalizm w Polsce kojarzy się ze „szczękami” czy z łóżkami polowymi służącymi handlarzom za obwoźne stanowiska pracy – oraz z dużą ilością rozmaitych bazarów. Z czasem jednak liczba takich miejsc malała. Był to proces w dużej mierze naturalny: wraz z rozwojem kapitalizmu powstawało coraz więcej sklepów stacjonarnych, potem galerii handlowych, a w końcu spopularyzowany został handel internetowy. Tyle że nie wszyscy handlarze mieli potencjał, by włączyć się w ten rozwój. Do tej grupy nie należały babcie sprzedające owoce albo kwiaty, wietnamscy migranci handlujący tanią odzieżą albo butami czy sprzedawcy rzeczy używanych. Władze polskich miast jednak regularnie, w ramach różnego rodzaju remontów i prac infrastrukturalnych, ograniczały działalność bazarów, przenosząc je w nowe, mniej reprezentatywne lokalizacje lub po prostu likwidując je.
Argumenty za takimi działaniami miały charakter głównie estetyczny (bazarkowym blaszakom daleko do dzieł sztuki architektonicznej), ale i efektywnościowy: handel uliczny nie wnosi wysokiej wartości dodanej do gospodarki. W rezultacie, choć miasta wizualnie piękniały, odbywało się to kosztem tej biedniejszej części społeczności. Ale czy odczucia estetyczne części mieszkańców powinny być stawiane wyżej niż materialny dobrobyt innych?
Tego pytania zwykle się nie zadaje. Gdy już jesteśmy zamożni, wydaje się nam, że po prostu wiemy lepiej. Dążenie do estetyzacji otoczenia czy coraz bardziej wyśrubowana dbałość o środowisko wydają się nam tak szlachetnymi celami, że ich realizacja nie wymaga dodatkowej dyskusji. W skrajnych przypadkach taki brak dialogu może mieć bardzo negatywne konsekwencje, np. wykluczyć daną grupę osób z rynku pracy, zamykając je w pułapce biedy.
Jeszcze gorzej będzie, gdy ten brak dialogu wynika z otwartego uznania innych, obcych czy biednych za mniej wartościowe jednostki. Gdy np. w drugiej połowie XIX w. biały człowiek zaczął tworzyć w Afryce parki narodowe, przyświecająca mu chęć ochrony przyrody w połączeniu z pogardą dla „dzikusów” była tak silna, że kazała wyrzucać rdzennych mieszkańców z chronionych obszarów. Szacuje się, że wysiedlono co najmniej 5 mln ludzi. Ekolodzy dopiero po ponad 100 latach zrozumieli swój błąd. W 1999 r. Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody uznała, że autochtoni mają prawo do „nienaruszającej równowagi środowiska, tradycyjnej eksploatacji swojej ziemi”.
Nieczyste motywacje towarzyszyły wprowadzeniu w USA w międzywojniu pierwszych przepisów o płacy minimalnej. Miały uniemożliwić biednym, często czarnoskórym robotnikom z Południa migracje na bogatą Północ.
Skutki uboczne pieniądza
Bez względu na to, w jaką retorykę są opakowane postulaty zamożnych na ziarnku grochu, wiele z nich szkodzi osobom biednym i ogranicza ich szanse na poprawę swojej sytuacji. Bogaci chcą połamać szczeble w drabinie, po której sami wspięli się do dobrobytu.
Z ekonomicznego punktu widzenia próba okopania się na raz zdobytych pozycjach jest opisana przez teorię wyboru publicznego. Skoncentrowany interes wąskiej grupy często wygrywa w walce regulacyjnej z interesem rozproszonym grupy znacznie większej – nawet jeśli per saldo ten drugi ma istotniejszy wymiar dla gospodarki i społeczeństwa.
Dlatego właśnie np. popularny jest protekcjonizm. Przynosi on wysokie korzyści niewielkiej grupie podmiotów (firmom, które uzyskują dzięki niemu uprzywilejowaną pozycję i mogą zwiększać produkcję oraz zatrudnienie), a szkodzi znacznie większej grupie (wszystkim konsumentom), tyle że na jednostkowym poziomie szkody te bywają słabo odczuwalne albo trudno identyfikowalne. Łatwo go więc sprzedać społeczeństwu, podkreślając te widoczne duże korzyści i bagatelizując bądź negując istnienie drobnych, ale powszechnych szkód.
Zamożni jako klasa społeczna, walcząc o własny egoistyczny interes, zachowują się dokładnie tak jak firmy lobbujące za protekcjonizmem. Ale czy są w tym równie wyrachowani? Słowem, czy wiedzą, że zaszkodzą uboższym?
Nawet jeśli taka możliwość przemknie im przez myśl, wybierają racjonalizację oraz emocjonalne odcięcie się (ograniczenie empatii). Owe racjonalizacje – rozmaite narracje, które dorabiają do swoich działań, mają dodatkowy sens – można wpisać do katalogu „luksusowych przekonań”. To pojęcie ukute przez socjologa Roba Hendersona na „idee i opinie nadające status klasie wyższej przy bardzo niewielkich kosztach, często prokurując koszty dla klas niższych”. „Ludzie stają się bardziej zaabsorbowani statusem społecznym, gdy ich drobne potrzeby fizyczne są zaspokojone. W rzeczywistości badania wykazały, że status socjometryczny (szacunek i podziw rówieśników) jest ważniejszy dla dobrego samopoczucia niż status społeczno-ekonomiczny. Ponadto badania wykazały, że negatywna ocena jest związana ze skokiem kortyzolu (hormonu związanego ze stresem), który jest trzykrotnie wyższy niż w niespołecznych sytuacjach stresowych. Czujemy presję, aby budować i utrzymywać status społeczny oraz obawiać się jego utraty” – pisze socjolog.
Tak więc nasza zamożność zapewnia nam poczucie wyjątkowości, ale gdy inni też się bogacą i zyskują dostęp do tych samych dóbr i rozrywek, które posiadamy my, to poczucie słabnie. Wówczas pragniemy się wyróżniać posiadaniem wyjątkowych poglądów – stajemy się więc np. ekstremalnie wrażliwi na punkcie cierpienia norek hodowlanych i przekonujemy, że należy zlikwidować futrzarstwo. Jak reagujemy na uwagę, że likwidacja futrzarstwa to utrata pracy dla tysięcy najgorzej zarabiających? Cóż, to poświęcenie, na które jesteśmy gotowi – właśnie ze względu na wyłączoną w rezultacie wzbogacenia się empatię.
Wskazują na to badania psychologiczne. Wynika z nich, że osoby zamożne są absolutnie przekonane, że zasługują na to, co posiadają, nawet jeśli jest to wynikiem przypadku, ponadto są mniej hojne, a nawet (a być może przede wszystkim) zatracają zdolność do rozpoznawania emocji z czyjegoś wyrazu twarzy. Badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine pod kierownictwem psychologa Paula Piffa przeprowadzili sławny eksperyment, w ramach którego 100 par nieznajomych zagrało w Monopol. Części z graczy przydzielono znacznie więcej „pieniędzy” niż reszcie. Ci wybrańcy, jak się okazało, poruszali swoimi pionkami głośniej niż inni, wyjadali więcej precli ze wspólnej miski stojącej obok i byli niegrzeczni wobec swoich rywali, by na końcu uznać, że sukces był ich wyłączną zasługą.
Oczywiście nie wszyscy bogaci tacy są. Pieniądz nie jest „korzeniem wszelkiego zła”, ale osobom niedojrzałym bądź niewystarczająco samoświadomym może dawać złe bodźce. Jeszcze raz Henderson: „Dążenie klasy wyższej do odróżnienia się od mas wyjaśnia stale ewoluujące standardy luksusowych przekonań. Aby w pełni akulturować się w elicie, wymaga to znajomości nawyków, zwyczajów i manier klasy wyższej. Aby być na bieżąco, trzeba mieć dużo wolnego czasu lub wykonywać pracę, która pozwala na przeglądanie Twittera. W ten sposób zamożni blokują mobilność ludziom, którzy pracują na wielu etatach, mają dzieci, którymi muszą się opiekować, i nie mają czasu ani środków na przeczytanie najnowszego bestsellera, który przedstawia właściwy sposób myślenia o kwestiach społecznych. Tak więc wydaje się, że zamożni zabezpieczają swoje pozycje, zapewniając, że tylko ci, którzy uczęszczają na odpowiednie uczelnie, słuchają odpowiednich podcastów i czytają odpowiednie książki i artykuły, mogą dołączyć do ich wewnętrznego kręgu”.
Libertariańska krytyka społeczna
Ustaliliśmy, że zamożni stosują wiele strategii zabezpieczenia swojego statusu i dobrego samopoczucia kosztem tych mniej zamożnych. Warto jednak, byśmy zdawali sobie sprawę, że mowa nie tylko o 1 proc. najbogatszych, nie tylko o Muskach oraz Zuckerbergach tego świata. Wśród protestujących przeciwko masowej turystyce w Barcelonie nie było takich krezusów.
Mowa o nas. My, mieszkańcy Zachodu, jesteśmy zamożni, a na tle reszty świata wręcz wyjątkowo zamożni. Przeciętny Polak jest niemal dwukrotnie bogatszy od przeciętnego Chińczyka i dziewięciokrotnie od przeciętnego mieszkańca Afryki subsaharyjskiej, jeśli mierzyć bogactwo w PKB per capita ważonym siłą nabywczą. Od Hiszpanów dzieli nas tylko kilka tysięcy dolarów. To my wyłamujemy szczeble w drabinie, proponując i popierając rozmaite rozwiązania polityczne szkodzące tym, których interes uważamy za mniej ważny.
Pierre Bourdieu w swojej klasycznej już książce „Dystynkcja” zwraca uwagę, że nie lubimy postrzegać się w kategoriach elity nawet, gdy nią faktycznie jesteśmy, i dlatego (deklaratywnie) chcielibyśmy, by nasze praktyki stały się dla wszystkich standardem. Nie przyznajemy wprost, że zależy nam na naszym poczuciu wyjątkowości.
Co prawda, Bourdieu analizuje różnice klasowe w obszarze estetyki, ale ta obserwacja może być rozciągnięta na dowolną sferę, w której zamożni chcą dyktować innym, jak mają żyć. Prowadzenie narracji, w której służą dobru ogółu, to fałszowanie własnej świadomości i eliminacja psychicznego dyskomfortu, który odczuwaliby, gdyby musieli uznać się za egoistów. Jest to spójne z obserwacją, że wielu zamożnych deklaruje się jako lewicowcy, którym na sercu leży dobro najbiedniejszych. Jeśli walczysz o estetykę otoczenia, masz poczucie, że służysz wszystkim. Podobnie jest z walką z zanieczyszczeniem, hałasem, brakiem umów o pracę w gastronomii itp. Czujesz, że zbawiasz innych od nich samych.
Rozwój gospodarczy doprowadził do niezwykle ciekawej sytuacji: neomarksistowską krytykę klasy wyższej – historycznie rzecz biorąc przecież bardzo wąskiej – każe rozciągnąć na właściwie całe zachodnie społeczeństwo, bo w ujęciu globalnym to ono stało się klasą wyższą. Ale to nie koniec zaskoczeń. Znaleźliśmy się w momencie, gdy „antykapitalistyczna” krytyka może przysłużyć się obronie zasad wolnej gospodarki i indywidualnej wolności. Większość z mechanizmów, którymi zamożni zabezpieczają swoje pozycje, sprowadza się bowiem do wprowadzania kolejnych ograniczeń, norm i rozmaitych odgórnych programów. Tymczasem w interesie biednych tego świata jest dostęp do rynków, otwartość i niewielka liczba obostrzeń. Muszą mieć szansę na bycie producentami, sprzedawcami i konsumentami na równi z nami i w taki sposób, w jaki oni uznają za słuszne i stosowne – inaczej nie awansują i nie wespną się na nasze cieplutkie i pełne luksusów pięterko. Trafiona krytyka społeczna musi mieć więc dzisiaj rys libertariański. ©Ⓟ