Za nami kolejna podwyżka płacy minimalnej. Nie przychodzi mi na myśl instrument polityki ekonomicznej, który przynosiłby wyłącznie korzyści. Takie narzędzia mają zwykle plusy, ale i minusy, a polityka to sztuka wyważania racji i interesów różnych grup.
Podwyżka wynagrodzenia minimalnego o 7,6 proc., o ponad 3 pkt proc. więcej niż poziom inflacji prognozowanej na 2025 r., to rozwiązanie, które nie należy do rekordowych podwyżek, jakie odnotowaliśmy w ostatniej dekadzie. Regulacja ta wpłynie na wysokość poborów rekordowej liczby 3,6 mln pracowników w Polsce, a mało kto bardziej ucieszy się z dodatkowych 200 zł na rękę miesięcznie, niż rodziny, w których pracujący zarabia minimalną stawkę.
Dodatkowo wpłynie to na pobudzenie wydatków konsumpcyjnych na rynku i pobudzi gospodarkę – najgorzej sytuowani raczej wydają pieniądze, niż oszczędzają. Po drugiej stronie mamy przedsiębiorstwa, których organizacje od dekad każdą podwyżkę minimalnej ogłaszają katastrofą dla krajowego biznesu i ostateczną utratą konkurencyjności na rynkach międzynarodowych, przez co trudno te argumenty traktować poważnie. W praktyce połowa firm nie ma pracowników zarabiających wynagrodzenie minimalne, a w drugiej połowie tylko dla części dodatkowy koszt płac – przewidywalny, bo przecież powtarzający się co roku lub nawet dwa razy do roku – będzie ciężarem trudnym do udźwignięcia.
Z pewnością część takich firm zniknie z rynku, ale i bez podwyżek płac część biznesów jest co roku zamykanych. Za to ciągle relatywnie niskie płace w Polsce nie skłaniały pracodawców do inwestowania w lepsze uzbrojenie pracy, w sprzęt, linie technologiczne i maszyny. Być może przy obecnej sytuacji demograficznej dopiero odpowiednio wysokie podwyżki płacy minimalnej przyczynią się do inwestycji np. w robotyzację, czyli w dziedzinę, w której ciągle odstajemy nie tylko od krajów Europy Zachodniej, lecz także od państw naszego regionu, takich jak Czechy czy Słowacja.
Polski rynek pracy jest teraz w fazie pewnego zastoju. Po poprzednim roku, gdy wzrost gospodarczy wynosił ledwo 0,2 proc., spodziewamy się w tym roku ożywienia, ale nie pojawi się ono równomiernie we wszystkich branżach i trzeba będzie poczekać, zanim odbije się na wskaźnikach rynku pracy. Na razie, licząc rok do roku, maleje liczba pracujących, liczba zatrudnionych w sektorze przedsiębiorstw i liczba wakatów (dane GUS), a także liczba ogłoszeń o pracę (kalkulowana w raportach Grant Thornton). Niech nas nie zwodzi niska, malejąca stopa bezrobocia rejestrowanego.
To, że w obecnej sytuacji bezrobocie nam nie rośnie, jest efektem demografii – od dekady ubywa nam osób w wieku produkcyjnym i to nie pozwala bezrobociu na wzrost. To właśnie demografia jest największym wyzwaniem stojącym przed polskim rynkiem pracy i odczujemy to szczególnie mocno, gdy przedsiębiorstwa zaczną na nowo tworzyć wyraźnie więcej nowych stanowisk. Problemy z rekrutacją będą niebawem co najmniej tak dotkliwe jak w 2019 r., tuż przed pandemicznym trzęsieniem ziemi, po którym przyszła wojna i inflacja. A to wywoła presję płacową, która powinna być dla części pracodawców bardziej dokuczliwa niż efekt podwyższania wynagrodzenia minimalnego. ©℗