Konflikt wokół rozporządzenia dotyczącego norm jakości węgla pokazuje jak na dłoni, co poszło nie tak w polskiej transformacji energetycznej. Opisanie go jako konfliktu wartości, w którym na jednej szali mamy zdrowie i życie tysięcy ludzi, a na drugiej – interes branżowy, byłoby uproszczeniem.
Odejście od węgla nie jest nam potrzebne tylko ze względu na jakość powietrza, którym oddychamy, podobnie jak zabezpieczenie kopalni nie wynika tylko z chęci zysków. A jednak słuszne skądinąd postulaty dotyczące sprawiedliwej transformacji Śląska giną w zgiełku protestów, w których górnicy negują zmianę klimatu, opowiadają bzdury o węglu, przerzucają się inwektywami i posługują fejkami. Taki obraz zostawiła po sobie piątkowa manifestacja pod Ministerstwem Klimatu. Nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że nie jest to głos wszystkich górników, podobnie jak straciłam już przekonanie, że przynajmniej część górniczych związków w ogóle jest zainteresowana rozwiązaniem problemu, a nie zwykłym bujaniem łódką i sprawdzaniem, dokąd dopłynie.
W słynnej umowie społecznej padła obietnica o zakończeniu wydobycia węgla w 2049 r., co nie oznacza rzecz jasna, że wycofanie z domowych pieców najbardziej brudnego paliwa, które sama minister przemysłu nazywa odpadem, stoi temu na przekór. Wydobycie skończy się w połowie stulecia, z czego nie wynika przecież, że przez kolejnych 25 lat ludzie powinni truć siebie, swoje dzieci i sąsiadów. Z tego terminu nie sposób też wysnuć, że wszystkie kopalnie będą jeszcze działały, że będą miały dochody i zatrudnienie na obecnym poziomie, ani że gospodarstwa domowe – a jakże: także za sprawą takich programów jak „Czyste powietrze” – nie odwrócą się od węgla szybciej. We własnym dobrze pojętym interesie. Rok 2049 to na tle zobowiązań innych unijnych państw perspektywa najbardziej odległa, by nie powiedzieć, że wręcz egzotyczna. I to biorąc pod uwagę nie tylko nominalne cele klimatyczne, lecz także to, jak szybko zmienia się gospodarka światowa – z pozwoleniem górników lub bez niego. Przez lata w Polsce był też sprzedawany tzw. ekogroszek, którego m.in. dotyczy rozporządzenie, a co do którego klienci mieli złudzenie, że przedrostek eko- pochodzi od ekologii, a nie od ekonomii. Utrzymywanie takiego stanu rzeczy byłoby jak budowanie fosy przed węglowym skansenem, jakim w Europie – słuchając wypowiedzi podczas manifestacji górników – miałaby stać się Polska.
Ale trudno mieć pretensje do górników, że walczą o swoje interesy, nawet jeśli jakość najgłośniej wybrzmiewających argumentów pozostawia moim zdaniem wiele do życzenia. Bujanie łódką widać też w rządzie.
Kiedy powstawało Ministerstwo Przemysłu, nikt nawet specjalnie nie ukrywał, że to resort stworzony dla górniczego Śląska. Nawet szanuję szczerość minister Czarneckiej, którą odczytuję w ten sposób, że jej zdaniem powinniśmy spalać w domach złej jakości paliwo, bo i tak się do niego dorzucamy w formie subsydiów dla węgla. Płacimy i dostajemy to, za co zapłaciliśmy, prawda? Jednak konflikty między Ministerstwem Klimatu a Ministerstwem Przemysłu są już nader widoczne, tymczasem polityki klimatycznej z prawdziwego zdarzenia jak nie mieliśmy, tak nie mamy. Zastępuje ją polityka gaszenia ognisk i uciszania niezadowolonych bez względu na strategiczne cele państwa (co pokazało także m.in. wycofanie się z niektórych, zresztą tak lichych obostrzeń dla Zielonego Ładu w rolnictwie). Ministerstwo Klimatu w sprawie rozporządzenia o jakości paliw chyba po raz pierwszy tak wyraźnie zarysowało swoją czerwoną linię, co nie zmienia faktu, że to ono wciąż nie wypracowało ogólnokrajowych, precyzyjnych i skutecznych polityk transformacji. Zgaduję więc, że korzyści w bujaniu łódką widzi też szef rządu, choć wątpię, czy ustępstwa względem rolników czy ewentualnie górników będą docenione przy urnach wyborczych. Z pewnością zauważają je jednak ci, którzy raczej oczekują od rządu skutecznego zarządzania największym gospodarczym wyzwaniem dla Polski, jakim jest transformacja. ©℗